Terlikowski, Niesiołowski, media, polityka i Kościół
Dla Alberta Camusa wiek XVII był wiekiem matematyki, wiek XVIII nauk fizycznych, XIX biologii, a XX wiekiem strachu. Wiele wskazuje na to, że solą wieku XXI będzie oburzenie.
Media pseudotożsamościowe
Specjaliści od oglądalności, słuchalności, klikalności i czytelnictwa dawno już zwietrzyli, że na społecznym oburzeniu można zarobić. Jakież to proste. Wystarczy do studia zaprosić Tomasza Terlikowskiego i Stefana Niesiołowskiego. Temat dyskusji właściwie jest drugorzędny, byleby tylko w miarę aktualny. Panowie naturalnie się pokłócą, wypowiedzą parę zgrabnych bon motów, sięgną po argumenty ad personam i - co najważniejsze - ostro podzielą widownię. Ci przed telewizorami oraz ci, którzy następnego dnia przeczytają obowiązkowe relacje na portalach internetowych, zostaną elegancko wprasowani w socjotechnikę medialną. Połowa oburzy się na Terlikowskiego, połowa na Niesiołowskiego, co w efekcie zrodzi produkt finalny: oburzenie doskonałe.
Bo przecież nikomu nie chodzi o dochodzenie do prawdy, o wymianę poglądów - wszyscy i tak pozostaną przy swoim. Z jednym zastrzeżeniem. To "przy swoim" nie będzie już własnym zdaniem, o którym można dyskutować w kawiarni z przyjaciółką. Będzie coraz bardziej elementem tożsamościowym części społeczeństwa. Bo media przestają już być informacyjne, a stają się właśnie tożsamościowe. Tylko z tą tożsamością w tym przypadku dzieje się tak, jak ze sztucznym kreowaniem potrzeby u konsumenta. Najpierw buduje się u pani Kowalskiej wrażenie, że ona nagle i natychmiast potrzebuje nowego, superefektywnego proszku do prania, a potem zaspokaja się tę potrzebę odpowiednim produktem. Tak jest i z tożsamością. Kreuje się zapotrzebowanie na ostre i wyraziste poglądy, a potem na antenie, papierze, w eterze lub sieci dostarcza łatwego modelu polaryzującego społeczeństwo.
Ty jesteś za Terlikowskim czy za Niesiołowskim? - padają pytania w biurze przy porannej kawie. To dowód na to, że socjotechnika oburzania działa, a mówiąc precyzyjnie po pierwsze daje zarobić, a po drugie wychowuje odbiorców, by dawali zarobić jeszcze więcej.
Niszcząca siła rynku
Tomasz Terlikowski jako człowiek wykształcony i inteligentny dobrze wie, że tak to działa. Liczy jednak na to, że dzięki mediom ze swoim przesłaniem pro-life dotrze do szerszych rzesz Polaków. Prawdopodobnie tak też się dzieje, choć trudno byłoby udowodnić, że stale spadające poparcie społeczne dla aborcji jest jego zasługą. Niezależnie od tego trzeba mu oddać, że działa z pasją w słusznej sprawie. Warto jednak wskazać na pewne niebezpieczeństwo, jakie niesie za sobą ta strategia.
Właśnie teraz do polskich księgarń trafia książka Michaela J. Sandela "Czego nie można kupić za pieniądze" (Kurhaus Publishing, grudzień 2012). Jedną z głównych tez znanego filozofa polityki z Uniwersytetu Harvarda jest ta: Rynki korumpują, niszczą, eliminują wartości nierynkowe warte tego, by je chronić. A jeśli wartości nierynkowe wchodzą na rynek, to w efekcie nieunikniona jest ich korozja (podaję za Krzysztof Michalski "Tutaj rządzi Pan Rynek", "Gazeta Wyborcza" 15-16 grudnia 2012).
Antyaborcyjna retoryka Terlikowskiego, gdy zadomowiła się wraz z nim w telewizyjnym studiu, stała się dla właścicieli mediów jednym z wielu towarów, na którym można zarobić. Akurat teraz - gdy większość Polaków opowiada się przeciwko aborcji - towar ten świetnie się sprzedaje. A więc słuszna walka o ochronę nienarodzonych została tu poddana prawom rynku.
Co się jednak stanie, gdy towar się zużyje (jak każdy towar)? Czy ci sami wydawcy, którzy dopiero co chętnie wpuszczali ten temat na antenę, nagle nie zapragną go ośmieszyć, wywołując innego rodzaju oburzenie? Czy tabloidy nie zechcą nagle zadrwić z Terlikowskiego, robiąc mu jakieś przypadkowe i dwuznaczne zdjęcie? I czy wraz z zejściem bohatera ze sceny nie zostanie wyrugowany również temat pro-life? Tylko wtedy wraz z ośmieszeniem bohatera ośmieszona zostanie również wartość istotna.
To nie jest teza przeciwko Terlikowskiemu. To jest apel o ostrożność w przyjmowaniu zaproszeń oraz o rozsądne rozeznanie granic pomiędzy tym gdzie jest dobro sprawy, gdzie dobro (zysk) mediów, a gdzie w końcu jego osobiste dobro.
Bez zaangażowania
Stéphane Hessel w słynnej książeczce - manifeście zatytułowanym "Indignez Vous!" (oburzajcie się) nawołuje młodych ludzi do oburzenia, czy wręcz do buntu przeciwko niesprawiedliwie urządzonemu światu. Pisze, że najgorszą z możliwych postaw jest obojętność, notoryczne powtarzanie, że i tak nic nie można zrobić, nic nie da się zmienić. Obojętność - według Hessela - sprawia, że tracimy jeden z fundamentalnych elementów, który buduje nasze człowieczeństwo - siłę oburzania się właśnie.
Manifest ten zrobił oszałamiająca karierę. Kilka milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie, tłumaczenia na kilkadziesiąt języków. W ten sposób zwolna zdolność oburzania się zostaje wpisana niejako w strukturę człowieka XXI wieku.
Tyle tylko, że wielu przeczytało zaledwie tytuł broszury Hessela, nie zaglądając do jej treści. A tu znaleźliby rzecz ważną. Oburzenie nie może być postawą przybieraną dla samego oburzania się, nie może być sztuką dla sztuki. Naturalną konsekwencją oburzenia musi być zaangażowanie w jakąś, choćby małą sprawę. Nic więc dziwnego, że kolejna książeczka napisana przez Hessela wraz z młodym francuskim dziennikarzem (Gilles Vanderpooten) nosi znamienny tytuł: "Engagez-Vous!" - zaangażujcie się!
Korozja wartości
O ile przesłanie francuskiego dyplomaty i obrońcy praw człowieka trafiło do wielu młodych, pozbawionych pracy i perspektyw Europejczyków, z pewnością nie trafiło do polskich polityków. Dla nich również - jak dla mediów - siła oburzania mierzona jest cyframi. W tym przypadku wysokością poparcia partii politycznych.
Bo w jakim celu Janusz Palikot w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego odwiedził w szpitalu generała Wojciecha Jaruzelskiego? Głównie po to, by na prawicy wywołać skrajne oburzenie i ostre reakcje, które z kolei znowu wywołają oburzenie innych ludzi. A wszystko to pokaże niezawodna telewizja. To samo trzeba powiedzieć o intencjach tych, którzy w rocznicę zamordowania prezydenta Gabriela Narutowicza, cześć oddawali jego zabójcy, Eligiuszowi Niewiadomskiemu.
Politycy z dużą dozą nonszalancji w tryby polityczno-medialnego rynku oburzenia wtłaczają takie wartości jak patriotyzm, ojczyzna, pamięć historyczna, wolność, liberalizm gospodarczy. Skutek zawsze jest taki sam: dewaluacja tych wartości. A skutek tego skutku? Coraz trudniej rozmawiać nam o tych pojęciach i znajdować w nich cechy dla Polaków wspólne. Mamy więc różne ojczyzny, przeróżne patriotyzmy, odmienne historie i inaczej rozumiane wolności. Coraz mniej elementów wspólnych, coraz więcej nas różniących. Czy jest to cena, którą warto płacić za chwilowy wzrost notowań?
Inna twarz Kościoła
Jeżeli przyjmiemy, że oburzanie się jest cechą, która wyróżnia człowieka XXI wieku a jednocześnie rynkowym towarem, dzięki któremu można dobrze zarobić lub zyskać poparcie, to odpowiedzialne instytucje, które ten mechanizm rozumieją, winny z nim walczyć. Dotyczy to też Kościoła.
I tu niespodziewanie pojawia się szansa. W świecie, w którym wszystko można zamienić na towar, w którym siłą napędową i jednocześnie ostateczną wyrocznią jest rynek, rodzi się potrzeba ochrony tego, co ważne i niezmienne. Dziś człowiek coraz częściej sam czuje się jak towar, na którym wszyscy dokoła chcą w jakiś sposób zarobić czy też go wykorzystać. Jeśli pojawi się nagle ktoś, kto bezinteresownie wyciąga do niego rękę, od razu uznawany jest prawie za bohatera, za kogoś z innego świata.
Polski Kościół ma szansę być tym innym światem. Gdy abp Wiktor Skworc ogłasza, że katowicka archidiecezja wesprze duszpastersko i charytatywnie tych, którzy stracą prace w tyskiej fabryce Fiata, w jego słowach odzywa się ekonomia nie podpadająca pod prawa rynku. Gdy wraz z "Solidarnością" Kościół apeluje o nie robienie zakupów w wigilię Bożego Narodzenia oraz o możliwe skracanie czasu pracy w tym dniu, słyszymy tu nie logikę zysku, a troskę o wartości ważniejsze. Gdy czytamy, że Caritas wraz z podmiotami współpracującymi przygotował wieczerze wigilijne nawet dla miliona potrzebujących, rozumiemy od razu, że ten wszechobecny rynek "wypluwa" masę ludzi nieprzystających do jego reguł, o których ktoś musi się zatroszczyć.
Na ekonomię oburzenia i handlu wartościami trzeba odpowiedzieć silną solidarną twarzą Kościoła. Takie kosmiczne wartości jak bezinteresowność, altruizm czy poświęcenie nie bardzo nadają się do zarabiania pieniędzy i budowania politycznego poparcia. Nadają się jednak świetnie do budowania wizerunku Kościoła jako dobrego Samarytanina. Ten zaś - przypomnijmy - nie oburzał się na zbójców czy też na znieczulicę społeczną, tylko wzruszył się, opatrzył poszkodowanemu rany i jeszcze zapłacił za jego opiekę.
Skomentuj artykuł