Zawalcz o ciszę i piękno. Dla dobra siebie i innych
Proponuję Wam eksperyment. Przez miesiąc nie czytajcie żadnych wiadomości. Nie oglądajcie żadnej telewizji. Nie skaczcie po portalach informacyjnych. Sięgnijcie za to po książki. Zwykłe, papierowe, grube tomiszcza.
Ostatnio dość często myślę o tym, jak wielkim błogosławieństwem jest danie sobie prawa do dystansu od świata. W czasach, gdy panuje powszechny przymus określania swojego stanowiska na każdy z możliwych tematów, gdy internet daje nam teoretycznie nieograniczony dostęp do informacji, a nasz mózg nie jest w stanie przyswoić nawet ułamka z nich, gdy przekaz, który do nas dociera, nieustannie iskrzy od napięć, konfliktów i agresji – o takie prawo trzeba zawalczyć.
Nie czytam newsów
Telewizji nie oglądam od lat. Radia słucham tylko dla wybranych audycji muzycznych. Prasę czytam regularnie, ale od bardzo dawna nie sięgam już po dzienniki. Codzienne informacje o świecie czerpałam do pewnego momentu przede wszystkim z portali internetowych. Przyszedł jednak taki dzień, że stopień epatowania w nich ludzką krzywdą, chamstwem i głupotą zaczął mnie tak frustrować, że powiedziałam dość. Staram się więc nie czytać newsów w internecie. Wolę sięgnąć po tygodnik i tam zapoznać się z tym, co pojawi się w przeglądzie wiadomości. Albo po prostu posłuchać, o czym rozmawiają moi bliscy i sąsiedzi.
We współczesnym, mainstreamowym dziennikarstwie drażni mnie brak obiektywizmu i poczucia odpowiedzialności za słowo oraz karmienie odbiorców tylko negatywną stroną świata. Irytuje mnie dyktat szybkości i pisania pod klikalność (zwłaszcza w doborze tematów), który niepodzielnie króluje w dzisiejszej publicystyce. I to, że tak często zamiast faktów dostaję jednostronne opinie na dany temat. Smuci mnie infantylność przekazu, nonszalancja językowa i nagminne epatowanie tym, co brzydkie, potworne i brutalne. Ale zawsze mam wybór. Nie muszę tego wszystkiego czytać. I nie czytam.
Karmię się tym, co piękne i dobre
Proponuję Wam eksperyment. Przez miesiąc nie czytajcie żadnych wiadomości. Nie oglądajcie żadnej telewizji. Nie skaczcie po portalach informacyjnych. Sięgnijcie za to po książki. Zwykłe, papierowe, grube tomiszcza. A jeśli nie lubicie czytać, to zaoszczędzony czas poświęćcie na spacery i szukajcie takich miejsc, które swoim pięknem będą sycić Wasze oczy. Starajcie się dostrzegać i kontemplować to, co dobre i pozytywne. Gwarantuję, że po takim miesiącu odwyku od mediów – odczujecie diametralną różnicę w Waszym odbiorze treści, którymi karmicie się na co dzień.
Przy drzwiach wejściowych do naszego domu od lat wisi kartka z napisem: „Świat jest piękny, ludzie są dobrzy, a Miłość zawsze zwycięża”. Gdybym pozwoliła, żeby mój ogląd rzeczywistości kształtowało tylko to, z czym spotykam się w mediach, to z pewnością nie mogłabym podpisać się pod tym zdaniem. A jednak jestem głęboko przekonana, że to właśnie ono opisuje prawdę o nas i o naszym świecie. Najlepszym dowodem jest dla mnie moja codzienność – ludzie, których spotykam, piękno, które mnie otacza, a przede wszystkim Bóg, który jest nieustannie blisko. To, co żywe i prawdziwe po brzegi wypełnia Miłość. Trzeba tylko oderwać wzrok od ekranu i uważnie rozejrzeć się wokół. Nie twierdzę, że nie ma wokół nas zła, arogancji i głupoty. Ale w rzeczywistości dobra, szlachetności i wielkoduszności jest na świecie znacznie więcej niżby to sugerowała lektura nagłówków w pierwszym lepszym serwisie informacyjnym. Bo z Miłości zostaliśmy stworzeni i do Miłości jesteśmy powołani. Wszyscy.
Wyłączyłam smartfona
Z roku na rok coraz mocniej odczuwam też, jak wielkim błogosławieństwem dla spokoju ducha może być życie bez internetu. Ja wiem, że w sieci jest mnóstwo wartościowych portali, filmów, stron, akcji. Także takich, przy których można się zrelaksować. Zdaję sobie sprawę z ogromu zalet komunikacyjnych tego medium. Rozumiem też, że jako chrześcijanie nie powinniśmy zamykać się na wirtualną przestrzeń i oddawać ją walkowerem złemu. Ale nawet wtedy, gdy czytasz same dobre treści i śledzisz same wartościowe profile, może cię dopaść FOMO (ang. fear of missing out) – specyficzne uczucie wewnętrznego niepokoju, strach, że ominą Cię jakieś ważne informacje i że wykluczasz się z tego, co istotne.
Przyznam, że nie sądziłam, iż dane mi będzie na własnej skórze odczuć przejawy tego syndromu. Przecież jestem bardzo świadomym użytkownikiem internetu, mój smartfon ma liczniki czasu aktywnego ekranu i jeżeli przekraczam 2h, to z zasady idę na odwyk; nie korzystam z Facebooka, a na blogowym Instagramie bywam tylko po to, by wrzucić info o polecanych książkach. A jednak okazało się, że wirusem FOMO można zarazić się zupełnie niepostrzeżenie.
Kilka miesięcy temu zaintrygował mnie eksperyment Natalii Hatalskiej związany z tzw. dumbphonem. Po przeczytaniu jej wniosków, stwierdziłam, że i ja chcę sobie zrobić małe doświadczenie. Wyłączyłam więc w swoim telefonie wszelkie powiadomienia i pozostawiłam jedynie dźwięk dla przychodzącego połączenia. Po godzinie (!) nie mogłam opędzić się od natarczywej myśli: „A jeśli w tym momencie pisze do mnie ktoś z przedszkola dzieci? Albo mąż, mama, babcia, przyjaciółka? A co jeśli powinnam odpowiedzieć natychmiast?”. I wcale nie uspokajały mnie racjonalne argumenty w stylu: „Przecież jak to jest coś ważnego, to do mnie zadzwonią”. Niepokój, który mnie ogarnął, był całkiem fizyczny.
Przez kolejną dobę czułam napięcie i naprawdę musiałam walczyć z pokusą sprawdzania co 15 minut, czy aby przypadkiem ktoś z bliskich czegoś do mnie nie napisał. To bardzo dobitnie pokazało mi, że poczucie wolności w kulturze online jest bardzo złudne. Dziś mój telefon milczy i to ja nim rządzę, a nie on mną. Przestrzeń ciszy wokół mnie się poszerzyła, a ja czerpię z tego dobrodziejstwa całymi garściami. Wiem, że mogę zaglądnąć w wirtualny świat w każdej chwili. Pytanie tylko, czy naprawdę chcę. Bo na pewno nie muszę.
Dystans to nie ucieczka
Cisza (także ta informacyjna) i otaczanie się tym, co szlachetne, piękne i dobre to mój sposób na łapanie dystansu do świata. Każdy pewnie musi znaleźć własną drogę. Grunt, żeby dawać sobie takie prawo i nie bać się o nie walczyć. Bo dystansowanie się od bieżących problemów, dyskusji i kłótni nie jest równoznaczne z ucieczką od świata i zobojętnieniem na zło. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to niezbędny warunek, by utrzymać wrażliwość serca i mieć siły, by potem nieść innym pokój i nadzieję. Rozemocjonowana, sfrustrowana bezsilnością, przytłoczona problemami, których nie jestem w stanie sprostać w pojedynkę i które w niewielkim stopniu ode mnie zależą – nie jestem w stanie być dla innych znakiem Jego Miłości. A tym chcę być!
Dlatego więc nieustannie przypominam sobie, że nie muszę mieć zdania na każdy temat i nie muszę moich opinii wyrażać tu i teraz. Takiej postawy uczę się przede wszystkim na modlitwie – to On pokazuje mi, że prawdziwy dialog zaczyna się od słuchania. A żeby usłyszeć i móc w sobie coś przetrawić – potrzeba czasu. Daję więc sobie prawo do namysłu nad własnym stanowiskiem wobec różnych kwestii, prawo do niepodejmowania dyskusji i prawo do milczenia. Wiem, że cisza bywa czasami bardziej wymowna niż najbardziej porywająca mowa. Tak jak głoszenie Ewangelii życiem, a nie (tylko) słowami.
* * * *
Artykuł ukazał się pierwotnie na blogu "Dobra wnuczka"
Skomentuj artykuł