Papież Benedykt pisze nie tylko o seksie

(fot. cathopic.com)

Łatwo sprowadzić ten tekst do nagłówka o tym, że wszystkiemu jest winna rewolucja seksualna. Że to świat, a nie Kościół jest zły. W ten sposób robi się krzywdę Benedyktowi XVI, Kościołowi i sobie samym.

Na zdjęciu facet w cylindrze tańczy z dziewczyną. Obok nich podskakuje wysoki mężczyzna. Mają ubłocone buty, długie włosy i brody. Za nimi tłum. Tańce damsko-męskie? Toż to jakaś degrengolada! Tytuł dopełnia reszty "Benedykt XVI: Pedofilia narodziła się wraz z upadkiem moralnym 1968 r.".

To wyżej to przepis, jak zniszczyć papieża-emeryta, a dokładniej jego tekst, który ukazał się wczoraj w "Corriere della Sera". Tekst ważny i potrzebny. Przede wszystkim trudny - także do przyjęcia przez czytelnika, który może mieć wobec niego zupełnie inne oczekiwania. Takie teksty wymagają pochylenia i uważnej lektury, która nie zatrzyma się na kilku głośnych akapitach, dodatkowo przedstawiając je w manipulujący sposób. Bo przecież chyba nikt nie uwierzy, że jeden z najwybitniejszych żyjących teologów mógłby twierdzić coś równie głupiego jak replikowany w polskich mediach tytuł.

DEON.PL POLECA

Porno w seminariach

Papież-emeryt rozpoczyna esej "Kościół i skandal wykorzystania seksualnego" od wprowadzenia, w którym wyjaśnia kontekst powstania tekstu. Pisze, że kryzys, który dotknął Kościół w związku z ujawnieniem skali przestępstw seksualnych popełnianych przez księży, doprowadził niektórych do kwestionowania obecności wiary w Kościele. Do pytania o to, czy Kościół, który widzimy, jest ciągle Chrystusowy. Tłumaczy, że czymś koniecznie potrzebnym stało się zajęcie stanowiska i skierowanie wyraźnego komunikatu, który mógłby posłużyć poszukiwaniu nowego otwarcia i nowego początku dla Kościoła, tak by ponownie mógł stać się światłem prowadzącym w ciemności. Podkreśla poczucie własnej odpowiedzialności - to w czasie jego pontyfikatu wybuchło skandaliczne szambo wypełnione zbrodniami duchownych - i ujawnia, że do przedstawienia refleksji nad przyczyną kryzysu skłonił go zwołany przez papieża Franciszka watykański szczyt poświęcony przemocy seksualnej w Kościele. Tyle tła motywacji.

Tekst dzieli się na trzy części. Pierwsza stała się najciekawsza dla wielu dziennikarzy, bo to "ta o seksie". W niej pojawia się zdecydowana krytyka rewolucji 1968 i seksualnego wyzwolenia przełomu lat 60. i 70., które papież rysuje w wyraźnie mrocznych barwach. Tekst jest refleksją historyczno-socjologiczną, połączoną z krytyką kultury. Dla Benedykta te dwie dekady są czasem radykalnego przełomu, który z niespotykaną agresją wszedł w życie ówczesnych ludzi, czym niektórych stojących poza awangardą rewolucji z pewnością zaskoczył. Nic dziwnego, bo jednym z takich szczególnie radykalnych, a tak naprawdę trzeba powiedzieć, że po prostu obrzydliwych zjawisk było choćby podjęcie działań na rzecz dekryminalizacji pedofilii, w której uczestniczyli poważani bądź co bądź myśliciele jak Sartre, Simone de Beauvoir, Michel Foucault. Nie trzeba długo szukać, by znaleźć wypowiedzi Daniela Cohn-Bendita. To nie coś, co wymyślił sobie papież Benedykt - faktycznie takie złe działania miały miejsce. Niestety, taka jest historia. Natomiast Benedykt z pewnością nie twierdzi, że 1968 to data narodzin pedofilii, co starają się mu wmówić niektóre z polskich mediów. Przejdźmy do ważniejszych kwestii, bo to tylko akapit, ale dla wielu już teraz stanowi kwintesencję eseju papieża.

Rewolucja społeczna nie znalazła odpowiedzi ze strony Kościoła ze względu na pewien istotny kryzys teologiczny i formacyjny. Ratzinger twierdzi, że przed Soborem Watykańskim II teologia moralna opierała się na doktrynie prawa naturalnego, lecz Sobór podjął decyzję o tym, by oprzeć ją wyłącznie na Piśmie Świętym. Ta próba się nie udała i aby ją zilustrować, papież przywołuje postać jezuity Schüllera, który będąc jednym z największych entuzjastów zmiany, w trakcie swoich badań zdał sobie sprawę, że nie można jej systematycznie poprowadzić. W efekcie rozwój teologii moralnej doprowadził do wpuszczenia hipotez relatywistycznych, głoszących, że nie można niczego osądzić jako absolutnie dobrego czy fundamentalnie złego. "Nie było już [absolutnego] dobra, ale relatywne «lepiej», przygodnie zależne od czasu i okoliczności" - podsumowuje Benedykt XVI. Duch czasów nie objawiał się więc wyłącznie plakatami z nagimi ludźmi, które szokowały młodego Ratzingera, lecz również kryzysem teologiczno-etycznym.

Kościół ręczył za przestępców

Kryzys uzasadnienia wartości przełożył się z kolei bezpośrednio na formację księży, która stanowi drugą część eseju papieża-emeryta. Benedykt przywołuje różne przykłady wprowadzania światowości do seminariów w postaci zakładania "homoseksualnych klubów" czy seansów filmów pornograficznych zarządzanych przez rektorów z intencją pouczania seminarzystów o życiu. Nie wiadomo, do jakiego stopnia takie przykłady są panoramą epoki, a do jakiego wyliczeniem różnych prywatnych skojarzeń, ale dzięki nim widać coś nieco bardziej istotnego od anegdot. Kościół po prostu nie ogarnął czasów, w które wchodził. Nie nadawał się do głoszenia. Jeśli na ulicach grasowała rewolucja seksualna, to przyszykowanie księży do wyjścia do ludzi przez puszczanie im porno zdaje się drogą wyjątkowo na skróty. Rozumiem te uwagi tak, że w seminariach zabrakło krytycznego myślenia o formacji odpowiadającej na potrzebę czasu. Nie chodzi tylko o teologię moralną, na jakiej koncentruje się papież, ale w ogóle myślenie o społeczeństwie. Pytanie brzmi: czy teraz ogarnia? Mam solidne wątpliwości.

Jeszcze ciekawsza jest druga kwestia, bo po opisie problemów formacyjnych rozwiązywanych pozorną otwartością pojawia się zdecydowane zamknięcie Kościoła widoczne w prawie kanonicznym. Papież-emeryt między wierszami przyznaje, że Kościół jako instytucja krył księży dopuszczających się przestępstw seksualnych, a umożliwiało to kościelne prawo. Pewną regułą było "poręczenie" (guarantionism), które bezwzględnie chroniło księży oskarżanych o popełnianie przestępstw seksualnych. Da się to wyrazić bardziej czytelnie, niż robi to Benedykt, ale dla mnie zdanie "oskarżenia były właściwie niemożliwe" jest oczywiste, stąd robienie Ratzingerowi zarzutów o pomijanie tego grzechu jest po prostu błędem. Papież zdecydowanie piętnuje ówczesną praktykę, podkreślając, że jest ona przejawem wypaczenia wiary. Postać prawa kanonicznego obecnego w Kościele jeszcze w latach 80. (reforma nastąpiła w 1983 roku) nie była właściwie uformowana, pozwalając na nierównowagę między możliwością obrony oskarżonego a sprawiedliwością wypływającą z samej wiary.

Wiem, że dla wielu, a zwłaszcza dla świeckich, to za mało. Można, a nawet powinno się to powiedzieć mocniej: ówczesne prawo było jawnie niesprawiedliwe, stawiając bezpieczeństwo oskarżonego ponad dobro osób pokrzywdzonych. Ale gdy papież pisze, że to przejaw wypaczenia wiary, to wiem też, że pisze jak najbardziej poważnie. W tym celu podjęto próby reform, na czele z przeniesieniem kompetencji Kongregacji ds. Duchowieństwa na rzecz Kongregacji Nauki Wiary, która obecnie sądzi księży oskarżonych o popełnianie przestępstw seksualnych. Ma to wymiar nie tylko prawny, ale i teologiczny, bo jak zaznacza Benedykt: "tylko tam, gdzie Wiara nie decyduje dłużej o działaniach człowieka, są możliwe takie zbrodnie". W Kościele dopuszczającym do przestępstw nie ma Wiary, nawet jeśli są wierzący.

Prawdziwa przyczyna kryzysu

Przy tym wszystkim najważniejsza zdaje się trzecia część papieskiego tekstu, w której Benedykt przedstawia dokładnie, co powinno zostać uczynione w dobie wyjątkowego kryzysu, w jakim znajduje się Kościół. Kościół musi sprzeciwić się złu, które bierze się z odrzucenia miłości do Boga i porzucenia Wiary. Jeśli się naprawdę kocha, tak jak ukochał nas Bóg, to ta miłość staje się prawdziwą bronią przeciwko złu. Brzmi to jak teologiczne gadanie, ale przecież właśnie o to chodzi - zbrodnia bierze się z braku miłości, a zło z braku dobra - z wypaczenia tego, czym dobro miałoby być. Zepsucie, krzywdzenie drugiej osoby nie może mieć miejsca tam, gdzie kieruje Tobą prawdziwa miłość do niego. Ona musi się wyrażać, bo i Bóg tego zapragnął, wcielając się w człowieka.

Bóg daje miarę oceny dobra i zła przez miłość, ale tam, gdzie Boga zaczyna brakować, pojawia się zdaniem Benedykta moralny zamęt. Nie ma kategorii, które umożliwiają ocenę ludzkiego działania, zatem swoje miejsce znajdą nawet takie zbrodnie jak pedofilia. Łatwo byłoby z takiego zdania uczynić "młot na światowość", machaniem którego lubują się co poniektórzy biskupi, ale papież-emeryt wyraźnie podkreśla, że zabójstwo Boga dzieje się również w Kościele, wśród księży. Każdy, kto twierdziłby, że zły jest "świat", a "Kościół" czysty, obłudnie umywa ręce od zła, za które jest współodpowiedzialny, i wypaczy słowa zawarte w eseju Ratzingera. Szczególnie bolesnym przykładem jest historia, którą Benedykt usłyszał od molestowanej w dzieciństwie kobiety: gwałcący ją ksiądz zwracał się do niej słowami "oto ciało moje". Tacy jak on zabijają życie innych - ofiar i samego Jezusa.

Trzecim grzechem jest sprowadzenie Kościoła do politycznych rozgrywek i ideologii, które czyni z niego organizm zewnętrzny. A przecież powinien on być złożony z ludzkich serc, nie zaś z instytucjonalnych barier. Tak pojmowany Kościół nie może dać nadziei i sensu, bo będzie przemawiał jak ślepy do głuchego. Co gorsza - Kościół będący wyłącznie grupą ideologów w sutannach stanie się kościołem diabła, bo będzie odciągał ludzi od żywego Boga w stronę politykierstwa. Niektórzy tak właśnie, po ziemsku, Kościół postrzegają, ale nawet dziś "Kościół nie składa się wyłącznie z zepsutych ryb i kąkolu. Kościół Boży istnieje także dzisiaj i dziś działa jako narzędzie, przez które zbawia nas Bóg".

Mam z tym tekstem problem, bo widzę, że papież-emeryt dokonuje pewnej absolutyzacji przyczyny kryzysu, widząc ją głównie w kryzysie teologii i moralności. Nie ma jednej przyczyny kryzysu: to też brak wrażliwości psychologicznej i mądrej edukacji w tym zakresie. Brak świadomości seksualności, a jej nie zapełni projekcja dowolnego filmu. Wreszcie - nadużycie władzy, która kryje przestępców. Jednak każdą z tych perspektyw również da się zabsolutyzować. Na przykład wtedy, gdy sprowadza się wykorzystywanie seksualne do choroby psychicznej. Jestem pewien, że nie wszyscy gwałcący księża są pedofilami choćby ze względu na wiek ofiar. Część z nich, a myślę, że większość, to po prostu cyniczni, źli ludzie, nadużywający pozycji władzy nad drugim człowiekiem. Podobnie jest z absolutyzacją struktury Kościoła jako odpowiedzialnej za zbrodnie - struktura ułatwia, ale zbrodnię zawsze popełnia konkretny, źle ukształtowany człowiek. Im dłużej o tym myślę, to widzę, że perspektywa Benedykta, który absolutyzuje, dopatrując się przyczyny kryzysu w braku wiary, choć dla wielu może być trudna do zrozumienia, ale jednak uwzględnia te wyżej wymienione, bardziej konkretne przyczyny. Kościół sklerykalizowany i odklejony od świata, jest miejscem, w którym tej wiary brak, bo zamiast wierzyć w Jezusa Zmartwychwstałego, będzie wierzył we władzę księdza biskupa albo w zagrożenia płynące z ulicy, z kultury.

"Tak, w Kościele istnieją grzech i zło. Ale nawet dzisiaj istnieje niezniszczalny Kościół Święty, jak również jest wielu ludzi, którzy pokornie wierzą, cierpią i kochają. W których prawdziwy, kochający Bóg ukazuje siebie samego nam. Także dziś Bóg ma swoich świadków w świecie. Musimy być czujni, aby ich zobaczyć i usłyszeć" - pisze pod koniec tekstu Benedykt. Ci ludzie, święci z sąsiedztwa, są tuż obok nas, żyją między nami. W naszym domu, pracy, a zdarzy się, że nawet wśród biskupów! Cierpią i towarzyszą Bogu swym cierpieniem. Naszym zadaniem jest ich odnaleźć. Może nie tylko zadaniem, ale czymś więcej, bo łaską, z której wypływa dla nas radość. To słowa papieża-emeryta, a brzmią tak, jakby pisał je Franciszek, któremu zresztą Benedykt za dawanie światła Bożego dziękuje.

Ten tekst łatwo sprowadzić do wygodnego nagłówka o tym, że wszystkiemu winien seks. Tak zrobią jego krytycy, zarzucający Benedyktowi ograniczoną i obcą perspektywę. Co gorsza, zrobią też tak rzekomi zwolennicy, dla których poszukiwanie odległych przyczyn w 1968 roku będzie kamieniem filozoficznym wyjaśniającym kryzys w Kościele i wygodnym argumentem do mówienia, że to świat, a nie Kościół jest zły. Przecież nie tak dawno mieliśmy na żywo przykład podobnej retorycznej ekwilibrystyki, wiążącej skandal seksualny ze złem epoki, handlem ludźmi i "seksualizacją". Dlaczego zatem sprowadzać tekst papieża tylko do seksu? Chyba po to, żeby robić krzywdę jemu, Kościołowi i sobie samym.

Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny

Redaktor i publicysta DEON.pl, pracuje nad doktoratem z metafizyki na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt, pisze również w "Tygodniku Powszechnym"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Papież Benedykt pisze nie tylko o seksie
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.