Siostra zakonna, która zagościła u milionów Polaków. Dziś 70. urodziny s. Anastazji
Mówią o niej „Pierwsza Kucharka Rzeczypospolitej”. Jako młoda dziewczyna pojechała do pracy do Czechosłowacji. Później pojawił się nawet kandydat na męża, ale Siostra Anastazja od razu wiedziała, czego chce od życia. Wstąpiła do Zgromadzenia Córek Bożej Miłości i tam zaczęła się jej przygoda z gotowaniem. Dziś najukochańsza kucharka Polaków obchodzi 70. Urodziny. Jak wyglądało życie Siostry Anastazji?
Sławomir Rusin: Gdzie zatem urodziła się siostra Anastazja?
S. Anastazja Pustelnik FDC: Krysia, bo takie imię mi nadano podczas chrztu, urodziła się w małej wiosce na Podkarpaciu, na południe od Dynowa. Miejscowość nazywa się Dylągowa.
To piękne tereny, na granicy Bieszczad.
Tak, zwłaszcza na wiosnę i w lecie jest wyjątkowo malowniczo. Zimą również, ale żyć wtedy jest tam nieco trudniej.
Ale to też ziemia z trudną przeszłością…
Zgadza się, to tereny bratobójczych walk Polaków i Ukraińców. Bratobójczych, bo między jednymi i drugimi kwitły również przyjaźnie, a nie wyłącznie wrogość. Mój tato przyjaźnił się z Ukraińcem, niestety był świadkiem jego śmierci, kiedy ten został rozstrzelany przez Polaków w Pawłokomie. Nie mógł nic zrobić, żeby go uratować.
Kiedy pojawiłam się na świecie, a było to w 1950 roku, czyli pięć lat po zakończeniu wojny, na większości obszaru Polski było już w miarę spokojnie, a w naszych okolicach niestety wciąż żyliśmy w lęku przed bandami UPA.
Nasz dom, jak wiele innych w wiosce, został spalony przez Ukraińców. Rodzice musieli uciekać z tym, co udało im się zabrać. Mama jakimś cudem wyciągnęła ponoć sama z domu niepełnosprawną teściową, wyrzuciła przez okno kredens i wypędziła z obory zwierzęta. Do dziś nie jestem w stanie pojąć, jak tego dokonała. Naszą rodzinę przygarnęli dobrzy ludzie ze wsi Łubno. Po pewnym czasie tacie udało się odbudować dom. Był bardzo skromny, na prawo od wejścia znajdowała się część gospodarcza,
na lewo mieszkalna – jedna izba z klepiskiem. I w tym nowym już domu urodziłam się ja, jako najmłodsze z pięciorga dzieci. Niestety pół roku później tato zmarł.
Życie było bardzo proste. Ludzie utrzymywali się z tego i jedli to, co sami zebrali z pól, z lasu i co wyhodowali w oborach. Niestety polskie państwo obciążało dość mocno różnymi podatkami. Dużą część upraw należało oddawać, nie wolno było dokonać uboju bez zezwolenia. Nawet mąki w młynie nie można było zmielić bez strat. Wszystko podlegało kontroli.
Wspominała Siostra o rodzeństwie…
Tak – dwóch braci i dwie siostry. Najstarszy brat po wojnie wyjechał na Śląsk, aby pracować w kopalni. Jedna z sióstr udała się z rodziną taty na Ziemie Odzyskane, w okolice Wrocławia, i tam dorastała. Wróciła do nas dopiero po ukończeniu szkoły podstawowej. To były trudne czasy i decyzje. Druga siostra wyszła za mąż i zamieszkała z mężem koło Tarnobrzega. Z mamą w domu zostaliśmy we dwójkę: ja i brat Tadek. Pomagaliśmy jej, jak mogliśmy.
Dobrze się Siostra uczyła?
Nie najgorzej. Nie miałam żadnych problemów z przechodzeniem z klasy do klasy.
Daleko było do szkoły?
W Dylągowej było wtedy dużo dzieci, myślę, że znacznie więcej niż dziś, dlatego we wsi funkcjonowały dwie szkoły. Klasy początkowe znajdowały się w dwóch miejscach wsi. Jedno było całkiem blisko naszego domu. Natomiast klasy starsze zlokalizowano niedaleko kościoła. Dobrze wspominam ten czas.
Myślę, że nauczyciele zadawali nam znacznie mniej zadań niż obecnie. Prócz szkoły mieliśmy przecież wiele obowiązków w domu i na roli, zwłaszcza wiosną i jesienią, i oni doskonale to rozumieli.
Nie mieliśmy wówczas elektryczności i pamiętam, że spotykaliśmy się wieczorami w różnych domach, by wspólnie, większą grupą, przy lampie naftowej, czytać lektury. Robiliśmy to na zmianę, żeby nie było, że czyta tylko jeden. A kiedy rozpoczęto proces elektryfikacji, biegaliśmy wieczorami od domu do domu, by przez okna zaglądać do środka. Lampa naftowa dawała niewiele światła, dlatego po zachodzie słońca w chałupach panował półmrok. Elektryczność wszystko zmieniła.
Jako kucharki nie mogę Siostry nie zapytać o potrawy z dzieciństwa. Pewnie nie było ich za wiele, ale może pozostały w pamięci jakieś ulubione smaki?
Kuchnia, jak można się domyślać, była bardzo uboga. Gospodynie nie znały tylu przepisów, co dziś, ani nie miały dostępu do tak wielu produktów. Niemniej pewne dania pamiętam doskonale: barszcz biały, gołąbki z ziemniakami, pierogi. Te ostatnie – ruskie, z kapustą, ze słodkim serem – jedliśmy na śniadanie w każdą niedzielę czy święto. Mięso pojawiało się bardzo rzadko.
Skoro Podkarpacie, to na pewno nie brakowało pieczonych na kuchennej blasze proziaków (placków z sodą)…
Proziaki są mi dobrze znane, ale u mnie w domu na blasze piekło się też trochę rzadsze, rozrabiane ciasto. Do tych placków mama podawała nam świeże mleko „prosto od krowy”. Było jeszcze cieplutkie, z pianką, a do tego te placuszki. Pyszne danie.
Te najprostsze potrawy wspomina się chyba naj-lepiej.
Pamiętam też pieczone proste drożdżowe ciasta zawijane z marmoladą lub z jabłkami. No i oczywiście z makiem – dawniej na jego uprawę nie wymagano pozwoleń, był więc dość popularny.
Z okresu dzieciństwa zwykle najcieplej wspominamy święta Bożego Narodzenia.
To prawda.
Co w świętach w Dylągowej było takiego szczególnego?
Może zacznę przewrotnie, nie od smaków, ale od innego aspektu, który jest dziś nieco pomijany. A był wtedy – i wciąż jest – dla mnie bardzo ważny. Chodzi mi o przygotowanie do świąt; i nie mam tu na myśli sprzątania, pieczenia czy gotowania, ale bardziej o przysposobienie własnego wnętrza. Do tego służy Adwent. Jako dzieci – jeśli tylko nam mama pozwalała, bo zimy były wtedy nieco bardziej srogie, a zwłaszcza w naszych górach – biegaliśmy z bratem na roraty. Niestety nie mieliśmy tak pięknych lampionów, jakie dzieci przynoszą dziś do świątyń, mieliśmy za to około trzech kilometrów drogi w jedną stronę. I to jest jedno ze skojarzeń, które się pojawia, kiedy zaczynam myśleć o Bożym Narodzeniu.
Skomentuj artykuł