Jak imprezują mieszkanki Watykanu?
Zrobiłyśmy furorę – my, kobiety z Watykanu, z najbliższego otoczenia papieża, wszystkie razem, w licznym gronie...
Gwardia Szwajcarska... babysitterów
Theresia, jako małżonka zwierzchnika papieskiej armii, cieszyła się – należnym z uwagi na jej pozycję – szacunkiem gwardzistów, a także żandarmów, księży i różnych pracowników Stolicy Apostolskiej. To bardzo ułatwiało poruszanie się i penetrowanie „tajemnic” Watykanu. Miała ogromną potrzebę wewnętrznej integracji znikomej garstki mieszkających za murami kobiet i na każdym kroku wykazywała się inicjatywą. Kultywowała zwyczaje regionu swego pochodzenia, na oficjalne uroczystości wkładała tradycyjny strój kantonu Sankt Gallen, bardzo chciała podkreślić swoją tożsamość i czuć się tu jak u siebie. Wnosiła do Watykanu namiastkę swojej małej ojczyzny.
Przechodząc obok dyżurki watykańskiej żandarmerii, potrafiła zostawić wózek ze swoim kilkumiesięcznym synkiem pod opieką zdumionych policjantów, po czym ruszała po sprawunki i wracała 40 minut później.
Swoimi działaniami krok po kroku dążyła do tego, byśmy razem z innymi kobietami tworzyły „silną grupę pod wezwaniem”. Sama miała czworo dzieci, troje starszych i jedno maleńkie, a mimo to na wszystko znajdowała czas. Miała dość mocno rozwinięty zmysł organizacyjny i sporą dozę fantazji. Przechodząc obok dyżurki watykańskiej żandarmerii, potrafiła zostawić wózek ze swoim kilkumiesięcznym synkiem pod opieką zdumionych policjantów, po czym ruszała po sprawunki i wracała 40 minut później. Nieraz wprawiała tym w osłupienie pracowników kurii rzymskiej, bo dziecko donośnym krzykiem domagało się mamy, a jej nie było na horyzoncie. Ale to właśnie takie niezwykłe postaci jak ona, o wyraźnym charakterze i niekonwencjonalnych zachowaniach, zapamiętuje się na lata. One także tworzą swoistą historię Watykanu. Tylko że ten aspekt najczęściej pozostaje ukryty, znany tylko małej grupce osób mieszkających wewnątrz.
Lunche "po drugiej stronie"
Theresia, jako żona głównego szefa, była inicjatorką obiadów dla rodzin gwardii. Raz w miesiącu, w sobotę, wszyscy żonaci gwardziści wraz z żonami i dziećmi zapraszani byli na uroczysty lunch w pięknej, udekorowanej freskami kantynie gwardii. Przez lata regularnie co cztery tygodnie spotykaliśmy się, żeby razem pobyć, porozmawiać bez pośpiechu, zjeść tradycyjne szwajcarskie przysmaki przygotowane przez kilku gwardzistów, będących z wykształcenia kucharzami, albo przez polskie siostry albertynki.
Dzieci, gdy tylko zjadły, biegły się bawić na dziedzińcu koszar, a my jeszcze długo zostawaliśmy przy stole i swobodnie gawędziliśmy. W końcu mężów najczęściej wzywały obowiązki służbowe, popołudniowe audiencje papieża ze specjalnymi gośćmi, jakaś uroczystość w bazylice watykańskiej albo zwykły obchód po Pałacu Apostolskim. Kobiety zostawały najczęściej dłużej i spokojnie spędzały tu sobotnie popołudnie.
Watykańskie kobiety idą w miasto
Z tych wspólnych obiadów zrodził się inny zwyczaj. Stwierdziłyśmy, że mamom malutkich (wówczas) dzieci też należy się coś od życia, i ustaliłyśmy, że raz w miesiącu, z reguły w któryś piątek, będziemy organizować wspólną kolację. Taki wieczór zastrzeżony wyłącznie dla nas, kobiet. Nie zawsze wzbudzało to zachwyt mężów, którzy w tym czasie samodzielnie musieli dopilnować dzieci. W imię solidarności nieraz i oni się organizowali, by ten trudny czas spędzić razem, bo w grupie zawsze raźniej. Próbowali przetrwać ten czas, oglądając wspólnie mecz i sącząc szwajcarskie piwo.
Te nasze kolacje za każdym razem urządzałyśmy w innej knajpce w Wiecznym Mieście. Wybierając trattorie, opierałyśmy się na indywidualnych znajomościach i preferencjach. Punkt zbiorczy stanowiła tradycyjnie Brama Świętej Anny. Dla osób postronnych, a czasem i samych rekrutów, którzy dopiero poznawali życie w Watykanie, musiało to wyglądać zaskakująco. W pewnym momencie około godziny 20.30 ze wszystkich mieszkań w koszarach wylegały jak na zawołanie odstrzelone dziewczyny, gromadziły się w jednym miejscu i czekały na koleżanki. Zwykle zbierała się nas całkiem spora grupka. Oczywiście same płaciłyśmy za te kolacje, by nikt nie mógł nam zarzucić, że próbujemy się podpiąć pod finanse Watykanu.
Zasiadłyśmy w trzynaście (czyli tyle, ile nas wówczas mieszkało w Watykanie) przy zamówionym wcześniej długim stole w głównej sali. Przez cały wieczór Japończycy (właściciele lokalu, kelnerzy, a także azjatyccy goście, którzy spożywali kolację) obserwowali nas z zaciekawieniem niczym Monę Lisę w paryskim Luwrze. Przechodząc obok, zerkali na nasz stół i szeptali coś sobie do ucha. Dyskretnie, ale nie niezauważalnie. Wiedzieli, skąd przychodzimy, bo wieczór zorganizowała jedna z koleżanek, która dobrze znała cały personel. Czułyśmy się chwilami jak małpki na pokaz i tak naprawdę nie wiedziałyśmy do końca, dlaczego wzbudzamy tak duże zainteresowanie.
Na koniec okazało się, że zrobiłyśmy furorę – my, kobiety z Watykanu, z najbliższego otoczenia papieża, wszystkie razem, w licznym gronie. Normalne, zadbane i dobrze ubrane. No bo przecież co innego jest znać jedną kobietę, która mieszka w Watykanie, ale na co dzień porusza się w „zewnętrznym”, rzymskim świecie ze względu na pracę czy obowiązki rodzinne (w ostatnim czasie aż pięć żon gwardzistów pochodzi z Rzymu), a co innego zobaczyć liczną grupę kobiet, które symbolizują niejako odrębny świat.
(Fragment pochodzi z książki "Kobieta w Watykanie" M. Wolińskiej-Riedi, wyd. Znak)
* * *
Skomentuj artykuł