Jest na Peloponezie miasto-widmo
I mam się tam wspinać? Na szczyt niebotycznej góry o wykroju regularnego stożka? Tak, tam należy dojść, do ruin zamku, bo stamtąd roztacza się widok na prawdziwie grecki krajobraz aż po lśniący w śniegach Tajget. U stóp góry rozpościera się łagodna równina Lakonii, ziemia rodząca oliwki i winogrona, nadająca się do zasiedlenia i uprawy, a pomimo tych dobrodziejstw - poniechana na rzecz ujarzmiania nieprzystępnych stoków.
Co się stało, że ludzie postąpili jakby wbrew rozsądkowi i woleli drążyć w skalistych zboczach tarasy pod swe domostwa i kościoły, zamiast objąć w posiadanie żyzną równinę? Przyczyn podobnego braku logiki należy szukać w historii. Oto w 1259 r., kiedy cały Peloponez był już od IV wyprawy krzyżowej w rękach Łacinników, powiodło się Grekom przy próbie odbicia swych ziem i na błoniach Pelagonii pokonali w bitwie Franków. Wzięty do niewoli książę Wilhelm wykupił się za cenę oddania zwycięzcom pięciu miast, w tym Mistry, gdzie wcześniej pobudował na szczycie góry obronny zamek. Grecy przystąpili natychmiast do zasiedlania owej góry, a ta stała się niebawem grecką enklawą pośród włości zachodnich baronów, wielkim ośrodkiem sztuki i duchowości, po Konstantynopolu ostatnią stolicą wolnego Bizancjum.
Podjąłem zatem wspinaczkę na zamkowy szczyt po ścieżkach wyciętych w gąszczu śródziemnomorskiej frygany, po dróżkach będących brukowanymi uliczkami, niegdyś zatłoczonymi osłami obładowanymi workami. Raz po raz przystawałem przy kościołach, jednych w stanie malowniczej ruiny, innych dźwigniętych już z upadku. Wszędzie widać rękę bizantyńskich, a nie zachodnich architektów. Jakże kształtny i dostojny jest kościół świętych Teodorów, założony na planie równoramiennego krzyża greckiego wpisanego w ośmiobok, przez co nawiązuje on do najszlachetniejszych wzorów świątyń klasztornych z Hosios Lukas i Dafni.
Jeszcze bardziej rozwinięty architektonicznie jest dwupoziomowy kościół Matki Boskiej Hodigetria (Przewodniczki), założony na dwóch rzutach: przy gruncie na planie bazyliki, wyżej - na planie krzyża greckiego. Wielorakie pomieszczenia zostały zwieńczone kopułami, które - gdy patrzeć na nie z wysokości skarpy górującej nad kościołem - mogą kojarzyć się z kolonią muchomorów na tle zielonego kobierca mchów.
Wszedłem do środka. Oprócz mnie nie było tam nikogo. Ależ nie! Przekonałem się po chwili, że nie byłem sam. Zewsząd obserwowali mnie cherubini i serafini, patriarchowie i prorocy, apostołowie i ewangeliści, nieprzebrana rzesza świętych. Jedni nieczytelni na podniszczonych i wypłowiałych freskach, inni rozpoznawalni. A gdyby nawet brakło im identyfikujących atrybutów, to i tak każda postać opatrzona została wypisanym na ścianie imieniem, bo w prawosławiu nie sposób nawiązać osobisty kontakt z anonimowym świętym. Rozpoznaję Grzegorza z Nyssy, Sylwestra, Bazylego Wielkiego, Grzegorza Teologa, Klemensa, Grzegorza Armeńskiego, papieża Leona Wielkiego, który niespodziewaną tu obecnością poświadcza wielką potrzebę jedności Kościoła wschodniego i zachodniego. Nie jest to zdawkowe malarstwo, lecz wielka sztuka godna stolicy księstwa Morei, ostatniego wolnego skrawka greckiej ziemi krok po kroku wchłanianej przez Turków w XV wieku.
Brody mnichów i biblijnych starców kłębią się nieuczesane. Płomienne skrzydła aniołów biją powietrze gwałtownymi ruchami. Korowód męczenników w wielobarwnych szatach obszywanych perłami znieruchomiał na ścianach narteksu. W pociągłych, subtelnych obliczach i żywych oczach świętych utrwalonych na ścianach, widać tę bizantyńską wzniosłość, tę upartą dążność do wniknięcia poza czas, tę próbę ściągnięcia na ziemię zadatku nieba. Ma w tym udział i kolor. Zieleń i błękit harmonizują ze wszystkimi odcieniami brązu i ochry. A wszystko przenika dostojny spokój.
Droga wspina się mozolnie, łamie w zygzaki, omija uskoki. Przystawałem przy kolejnych kościołach wciętych w zbocze: św. Demetriusza, który był kościołem metropolitalnym, Peribleptos o romantycznym wyglądzie z zachowanym malarstwem prezentującym ostatnią fazę XV-wiecznej twórczości w wolnej jeszcze od Turków Mistrze, wreszcie Pantanassy (MB Królowej Świata), który jako klasztorny katolikon przetrwał i żyje dotąd autentycznym życiem w zgodzie z regułą św. Bazylego. Tak doszedłem do ruin zamku.
Trzeba było uważać, by chodząc po zamkowym rumowisku, nie wpaść w głąb zdradzieckich cystern. Piwnice wypełniają zwały gruzu, którego nikt nigdy nie próbował usunąć. Tylko jaszczurki trwają w bezruchu na rozpalonych od słońca kamieniach, a spłoszone - umykają w rozpadliny, w które wgryzają się korzenie traw i krzewów. To roślinność przejęła po ludziach dzieło niszczenia.
Posępny kompleks pałacowy jest przeraźliwie smutny, poraża opuszczeniem, a przecież tu koncentrowało się życie nie tylko książęcego dworu ostatnich Paleologów, ale i intelektualne, bo do tej oazy wolnej od Turków ziemi greckiej garnęła się cała elita upadającego Bizancjum. Sława miasta i mecenat światłego księcia Teodora II Paleologa, który sam był uznanym matematykiem, spowodowały napływ humanistów, erudytów, scholarzy, filozofów i teologów. Peloponez, a w nim Mistra, uchodził za ostatnią domenę greckości, a dla wielu był etapem w emigracyjnej wędrówce na Zachód, do Italii.
Niezwykle osobliwym myślicielem w tym gronie wygnańców był Jerzy Gemistos Plethon, król filozofów, jeden z najbardziej dziwacznych i utopijnych myślicieli i reformatorów, jakich wydało tysiącletnie Cesarstwo Wschodnie. W obliczu ostatecznej zagłady państwa greckiego zredagował on rozpaczliwe w swej treści dzieło O Prawach, próbując wyłuszczyć w nim mechanizmy ratunku dla Grecji. Daremny wysiłek. Ojczyzna Arystotelesa na blisko pół tysiąca lat dostała się pod panowanie Turcji. W ciągu kolejnych stuleci los nie okazał się zbyt łaskawy również dla Mistry. Ostatecznie zniszczona w 1824 r., nie podniosła się już. Ludność opuściła wzgórze, a rumowiska domów, zburzonych kościołów i zasypanych ulic pokryła ciernista roślinność, ukrywając starannie niegdysiejsze zabytki sztuki.
Skomentuj artykuł