Żywe wspomnienie starej, polskiej Wigilii. "Święta utkwiły mi na zawsze w pamięci"
"Święta, które jako mały chłopiec spędziłem u dziadków w Dobromilu, utkwiły mi na zawsze w pamięci. Wigilia – niecierpliwe wypatrywanie pierwszej gwiazdy na niebie, która była znakiem, że już możemy zasiąść do wigilijnej kolacji, uroczystej, z sianem pod obrusem, na okazale nakrytym stole, dwanaście potraw obowiązkowo serwowanych przez babcię Misię". Publikujemy fragment książki Sylwii Winnik "Moc truchleje. Święta w cieniu wojny. Historie wigilijne 1939–1945".
W Dobromilu, małym miasteczku malowniczo położonym w dolinie między górami tuż za granicą polsko-ukraińską, rodzina pani Katarzyny miała swoje miejsce na ziemi. Były to jej ukochane Kresy. Do tego miejsca, w którym czuła się bezpiecznie i spokojnie, często wraca myślami. Pamięta rzekę Wyrwę i tamy, które jako dzieci budowali na niej dla zabawy, oraz wijące się po zboczach gór ścieżki, po których się wspinała. W swoich wspomnieniach zapisała:
"Dom pamiętam mało, ale pamiętam rzekę Wyrwę i budowane przez dzieci tamy z kamieni w okresie lata, kiedy to rzeka płynęła kamienistym korytem cienką strużką, co jakiś czas tworząc nadające się do kąpieli głębsze rozlewiska, w rodzinie nazywane grajdołami, i sad, który piął się jak gdyby po zboczu góry. Pejzaż robił się coraz mniej owocowy, a coraz bardziej górski, w końcu ścieżka zaczynała się wić pośród krzewów tarniny i doprowadzała do małej ławeczki. Potem krzewy były rzadsze, zaczynała się Łysa Góra, ale to musiał już być zawsze kres moich spacerów, bo co było dalej, nie wiem…".
Dla rodziny pani Katarzyny, a później i dla niej samej, ważne stały się dom i miejsca, w których przeżywała święta czy inne uroczystości. Wielką wagę przywiązywała do tych wszystkich sentymentalnych pamiątek, przesiąkniętych rodzinną historią, jak choćby kapa – ręcznie zrobiona przez babcię Misię jeszcze przed narodzinami małej Kasi. Słowa te oddają dokładny obraz przekazywania z pokolenia na pokolenie poczucia przynależności do czegoś większego i piękniejszego. Do rodziny. Ta bliskość buduje więzy.
Okładka książki "Moc truchleje. Święta w cieniu wojny. Historie wigilijne 1939–1945" (wyd. MANDO)
Tożsamość natomiast budowana jest przez przynależność do miejsca. Kiedy słucham wypowiadanych przez panią Kasię wspomnień z tamtych lat, zaczynam rozumieć. Chociaż dom tworzą ludzie, Dobromil jest dla tej rodziny twierdzą utkaną z emocji, z chwil razem spędzonych. Poczucie tej przynależności zakorzenione jest we wspólnocie rodzinnej i stanowi jej dziedzictwo. Miejsce, do którego się wraca z takim sentymentem, łączy bliskich sobie ludzi rozproszonych po świecie.
W książce „Dom i wygnanie” pani Katarzyna zapisała zdanie wuja, Adama Bogdanowicza. Wszystko ono wyjaśnia: miłość rodzinną, poczucie przynależności do rodziny, ale i do miejsca, w którym człowiek czuje się bezpiecznie: „Każda rodzina, żeby nie ulec rozproszeniu, powinna mieć jakiś swój Dobromil”. Trafiam wreszcie w tej książce na jeszcze jedno wspomnienie wujka. Pisał o Bożym Narodzeniu, o zwyczajach i rodzinnych tradycjach, które w ich rodzinie trwały przez lata.
"Święta, które jako mały chłopiec spędziłem u dziadków w Dobromilu, utkwiły mi na zawsze w pamięci. Wigilia – niecierpliwe wypatrywanie pierwszej gwiazdy na niebie, która była znakiem, że już możemy zasiąść do wigilijnej kolacji, uroczystej, z sianem pod obrusem, na okazale nakrytym stole, dwanaście potraw obowiązkowo serwowanych przez babcię Misię z pomocą wiernej Pazi, której specjalnością było przyrządzanie tradycyjnej ruskiej kutii z gotowanej pszenicy i maku, z dodatkiem miodu, rodzynków, orzechów i różnych innych ingrediencji.
Pazia też zasiadała z nami do wigilii, ale nie przestawała pomagać babci przy stole. Przy końcu jedzenia, gdy zabieraliśmy się do słodyczy, zaczynałem nadsłuchiwać, czy coś się nie porusza w dziadkowym pokoju, specjalnie przygotowanym i zamkniętym po to, żeby nie przeszkadzać Aniołkowi, który, w co święcie wierzyłem, miał nam przynieść choinkę oraz prezenty stosownie do zasług lub też obdarować rózgą z powodu popełnionych przewinień, a tego ostatniego ja osobiście mogłem się obawiać nie bez uzasadnionych powodów.
A za oknem śnieg i oszronione drzewa w sadzie, śnieżna cisza pod ciemnym niebem usianym gwiazdami i wszędzie w sąsiednich domach okna świątecznie rozświetlone płomykami naftowych lamp. W tę śnieżną ciszę wychodziliśmy z Pazią zaraz po kolacji doglądać w stajni i oborze naszych domowych zwierząt, które jak zapewniała Pazia, w tę Świętą Noc przemawiały do niej ludzkimi głosami. Wierzyłem jej, bo zwierzaki nasze najbardziej ją lubiły, i wsłuchiwałem się […] w te odgłosy, które dawały się słyszeć, gdy wchodziliśmy tam z Pazią, i zdawało mi się, a czasem byłem nawet przekonany, że odróżniam poszczególne sylaby oraz różne intonacje tej ich mowy…
Inną atrakcją wigilijnego wieczoru były odwiedziny kolędników niosących na długiej żerdzi oświetloną jasno gwiazdę betlejemską, przebranych dziwnie, często bardzo realistycznie, prezentując znane mi dobrze z jasełkowych opowieści postacie, takie jak zły król Herod czy śmierć z kosą, która przy końcu kwestii wypowiadanych przez kolędników, gwoli sprawiedliwości, kładła kres życiu niegodziwego króla”.
Tata pani Katarzyny, Kazimierz, pełnił funkcję prezydenta Borysławia. Wówczas miasto to było jednym z głównych miejsc w Europie, skąd eksportowano ropę naftową. W październiku 1939 roku wezwano go na głosowanie, w wyniku którego miała zapaść decyzja o przyłączeniu części Polski do Związku Radzieckiego.
I tamtego dnia, gdy wychodził z domu, widziała go po raz ostatni. Kiedy wybuchła wojna, wszystko zabrała i zmieniła. Nie było beztroskiego dzieciństwa, zabaw ani poczucia bezpieczeństwa. Najgorsza jednak jest pustka, którą pozostawiają po sobie bliscy ludzie. I może jeszcze strach o tych, którzy zostali.
Fragment pochodzi z książki "Moc truchleje. Święta w cieniu wojny. Historie wigilijne 1939–1945" (wyd. MANDO, 2025)


Skomentuj artykuł