Mały kotek spowodował wybuch... dobra! Takie historie nie zdarzają się na co dzień

Mały kotek spowodował wybuch... dobra! Takie historie nie zdarzają się na co dzień
(fot. shutterstock.com)
Logo źródła: WAM Paweł Krupa OP / kw

Przypomina mi się historia, którą kiedyś usłyszałem od jednej z moich znajomych. Był Adwent, ona, doktor fizyki, businesswoman, pojechała do Zakopanego w sprawach zawodowych.

I tak mi opowiada: "Postanowiłam, że w Adwencie nic nie kupuję, żadnych ciuchów, żadnych fidrygałek - Adwent to Adwent, skupiam się. No, ale do Adwentu jest jeszcze parę dni, a ja jestem w Zakopanem, gdzie jest parę sklepów, które dobrze znam. Trudno, idę kupić kieckę. Miałam trochę czasu, ruszyłam w miasto. Przechodzę koło apteki, patrzę, a tam czarna puchata kulka leży. Ciekawe co to? Podchodzę, a to malutki kotek: oczy zaropiałe, futro zmierzwione, trzęsie się z zimna, wszędzie śnieg, a on tak leży pod drzwiami apteki. Myślę, że trzeba coś zrobić, przecież nie może tak leżeć. Wchodzę do apteki, trochę nieśmiało, rozglądam się - tu supradyn, tam etopiryna - w końcu zbieram się w sobie, podchodzę do okienka i zaczynam:

- Proszę pani, tam pod drzwiami leży kotek...

A farmaceutka jak na mnie nie huknie: - No i co z tego, że leży, co pani myśli, że ja stąd wyjdę, że będę się nim zajmować, pani jest piątą osobą, która mi mówi, że kotek leży, no i co ja mam zrobić?!

Ja na to: - Ależ proszę się nie denerwować, chciałam tylko zapytać, czy pani ma jakieś pudełko, ja go wezmę, może tu jest jakiś weterynarz w pobliżu.

Tamta, już spokojna, przyniosła pudełko, wymościła je watą i pampersem, wytłumaczyła, gdzie przyjmuje weterynarz. Spakowałyśmy kotka, który się bardzo ucieszył, że zrobiło mu się cieplej, i poszłam szukać pomocy. Szukam weterynarza, zgubiłam się, nie mogę znaleźć, mijam jakąś budowę, tam łyse dryblasy stoją, strach podejść, bo ja drobna kobieta jestem, ale podchodzę i pytam: - Bardzo przepraszam, szukam weterynarza dla tego kotka.

I jakiś typ: dwa metry mięśni, braki w uzębieniu, strapił się niemożebnie: - Ojej, biedny kotek, trzeba go koniecznie ratować, to nie tutaj, ja panią podprowadzę do skrzyżowania, potem to już prosto.

Idziemy razem, pokazał mi drogę, wytłumaczył, co i jak. Kamienica, drzwi do gabinetu, wchodzę po schodkach, niestety przerwa, ale jest dzwonek i napis, żeby w nagłych wypadkach dzwonić. Myślę sobie: zdaje się, że to nagły wypadek, i dzwonię. Okazało się, że weterynarz musiał przybiec z trzeciego czy czwartego domu.

Przybiega, a ja tłumaczę: - Proszę wybaczyć, to nie jest taki przypadek, że ktoś umiera, ale mam chorego kotka, znalazłam go na ulicy i chciałam sprawdzić, co mu jest.
Weterynarz zareagował jak należy: - Nie ma sprawy, oczywiście. - Opatrzył go, przemył oczy. - Proszę się nie martwić, kot jest zdrowy, ma tylko zakażenie, więc dam antybiotyk, trzeba mu wrzucać do karmy.

Tłumaczę mu, że jestem przejazdem, nie mogę się nim zająć, i pytam, czy mają tu Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Dał mi numer i nie wziął ani grosza.

Dzwonię pod ten numer, a tam mówią, że oczywiście przyjadą. Ustalamy spotkanie przed Urzędem Miasta, na drugim końcu Zakopanego. Lecę z kotkiem na rękach, a przed Urzędem już stoi stary rozklekotany samochód, wysiada z niego kobieta: rozwiane siwe włosy, jesionka cała w kocich kłakach. Od razu widać, że to właściwy człowiek.

Podchodzę do niej, podaję jej kotka, a ona mnie zaprasza: - Może chce pani ze mną pojechać, to pokażę, gdzie on będzie mieszkał, żeby pani się nie martwiła, że to jakieś szemrane miejsce.
- Nie, nie, dziękuję bardzo, wierzę pani, widać, że serce na dłoni.

W myślach dodaję: a kłaki na jesionce, więc na pewno dobrze się zajmie tym stworzeniem. Kot pojechał, a ja myślę, że może wrócę jednak do tej apteki i powiem farmaceutce, jak się sprawy potoczyły.

Wchodzę, a ta kobieta, jak tylko mnie zobaczyła w drzwiach, woła: - Boże drogi, jest pani, i co, udało się? - Tak, wszystko w porządku.
A ona na to: - Tak się cieszę! Bardzo przepraszam, że tak na panią wyskoczyłam, ale wie pani, kolejna osoba mówi mi, że powinnam coś zrobić, a ja wiem, że nie mogę wyjść, jest dużo ludzi. Pani była pierwszą osobą, która chciała coś zrobić, i poprosiła mnie o pudełko. Bardzo pani dziękuję.

Tu moja znajoma wyszła z apteki, popatrzyła na zegarek i westchnęła:
- No to kiecki już nie kupię.

Potem popatrzyła w niebo i dodała:
- Dziękuję, zrozumiałam.

I całą drogę do hotelu myślała o tym, jak jedno małe stworzonko, zwykły kotek, spowodowało wybuch dobra: w aptekarce, w dryblasie z budowy, w weterynarzu, w siwej pani z sierścią na płaszczu - tyle dobra! I to jest wierność: wierność Bogu i wierność dobru, które spada na nas czasem w nieoczekiwanym momencie. Pytanie jest, czy za tym pójdę, czy nie powiem: oj nie, przepraszam, to słaby moment, ja mam ustalone, że teraz kupuję kieckę, nie ma dyskusji, Adwent poczeka.

"Nie każdy, kto mi mówi: «Panie, Panie», wejdzie do królestwa niebieskiego" (Mt 7,21), mówi Chrystus w Ewangelii św. Mateusza.

Nie każdy, któremu wydaje się, że zachowuje wszystkie przykazania, ale ten, który słucha Boga i ten który jest wierny temu, co usłyszał.

* * *

Chcesz poznać więcej takich historii? Przeczytaj najnowszą książkę inspirującego dominikanina, ojca Pawła Krupy. Znajdziesz ją tutaj z 10-procentowym rabatem >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Paweł Krupa OP

Bóg i człowiek na ławie oskarżonych

Żył między nami, ale pewnego dnia zniknął w tajemniczych okolicznościach. Zostawił jednak obietnicę, która wielu napawa lękiem. Kiedy znów się pojawi, nastąpi koniec tego świata…

Sąd Ostateczny właśnie się...

Skomentuj artykuł

Mały kotek spowodował wybuch... dobra! Takie historie nie zdarzają się na co dzień
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.