"Mały Książę" na dzień Matki. "Stajesz się na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś"
Od 16 lat wraz z mężem poświęca się dzieciom, które potrzebują pomocy. Efektem tego jest rodzinny dom dziecka "Mały Książe".
26 maja w Polsce obchodzimy Dzień Matki. Z tej okazji porozmawialiśmy z Elżbietą Matusiak, prowadzącą Rodzinny Dom Dziecka „Mały Książę” w Krakowie, prezes Fundacji Projekt ROZ.
Kamil Babuśka: Czy to co robi pani na co dzień, to jest misja?
Elżbieta Matusiak: - Zaczął pan od trudnego pytania. Zwykle bardzo się denerwuję, gdy ktoś tak mi mówi. To jest nasze normalne życie, jakie sobie po prostu wybraliśmy. Dom prowadzimy razem z mężem i razem z czwórką naszych biologicznych dzieci. Myślę, że to nie jest misja, bo z niej można się szybko wypalić, ona jest taka za bardzo abstrakcyjna, a my żyjemy tu i teraz, stąpamy twardo po ziemi. Jest to sposób na życie, który pomaga innym, ale przy okazji też nam.
Pani z pociechami ma do czynienia 24 godziny na dobę. Można chyba panią nazwać prawdziwą mamą?
- Zacznę od tego, że nasze pociechy mają od 14 do 18 lat. Plus te, które się od nas wyprowadziły - jest ich prawie 20. Jestem już prawie babcią, bo jedna z naszych dziewczyn urodziła córeczkę. Ale faktycznie 24 godziny na dobę jestem razem z dziećmi. Nawet jeśli fizycznie nie jesteśmy razem, to myślimy co trzeba zrobić, załatwić.
To jest dla mnie bardzo trudne. Czy jest się mamą? W środku tak czuję, ale jak ktoś mnie pyta kim jestem to mówię, że opiekunem zastępczym. Mam świadomość, że nasze dzieci mają dwie mamy i należy to uszanować. Dzieci do mnie i męża mówią "ciociu", "wujku".
Codzienne myślenie, zatroskanie bliskimi potrafi być męczące?
- Jak wielu rodziców musimy sobie znaleźć jakąś odskocznię, własne zajęcia, zainteresowania. Nie myśleć, że jesteśmy jedyni, nie da się nas zastąpić i zrobić sobie czasem jakiś odpoczynek. Nie wiem czy męczące, na pewno absorbujące.
Powróćmy do przeszłości. Czy na początku, gdy narodził się pomysł " Małego Księcia", miała pani obawy, że nie uda się wszystkiego pogodzić?
- Cały czas nie jestem pewna, czy wszystko daję radę pogodzić. Gdy zaczynaliśmy, w głowie była myśl, że dawniej były rodziny wielodzietne, które radziły sobie, potrafiły pogodzić posiadanie dużej liczby dzieci z pracą zawodową i były z tym wszystkim same. My mogliśmy liczyć na pomoc państwa. Fakt, miałam przekonanie, że ja potrafię to robić, może dlatego, że w całym naszym życiu przewijało się harcerstwo, duże grupy i to w głowie jakoś nam układało, jak to może wyglądać.
Ciekawe, że nigdy nie myśleliśmy, żeby zostać rodziną zastępczą dla jednego czy dwójki dzieci. Od początku interesowała nas większa forma i uznaliśmy, że w tym szaleństwie jest metoda, że jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Jedni naprawiają samochody, inni uprawiają kwiatki, a my stwierdziliśmy, że nadajemy się do bycia rodziną zastępczą.
Czym jest dla pani bycie mamą?
- Zaangażowaniem - w to, kim dzięki nam może zostać młody człowiek.
Dla mnie bycie mamą to pokazanie jak piękny jest świat i jak można żyć.
Jest to też wyzwanie. Czy pani, która żyje dla tych młodych ludzi i ma tak duże doświadczenie, też ma takie odczucia?
- To jest wyzwanie, ponieważ muszę się uczyć mnóstwa nowych rzeczy, w trakcie tego co robię. Choćby muszę się nauczyć gotować, czego nie zrobiłam od 16 lat. Trzeba się znać niemal na wszystkim, trzeba iść z duchem czasu. Nie można osiąść na laurach, bo cały czas trzeba nadążać za tym, co się wokół nas dzieje, by nie tylko sprzedawać dzieciom jakieś oklepane teksty, ale być partnerem do rozmów. Poza tym, u nas jak jedne dzieci się usamodzielnią się, to przychodzą nowe. Dla mnie dużym wyzwaniem jest by wyrzucić z głowy, że czegoś dzieci nauczyliśmy, bo kiedy pojawia się nowe dziecko, my zaczynamy to od początku.
W dzisiejszych czasach często przejawia się myślenie, że najpierw pieniądze, ustatkowanie, a potem dziecko. Ale czy to jest dobre? Czego dziecko najbardziej potrzebuje? Miłości czy komfortu pieniężnego?
- Najprościej i najkrócej byłoby powiedzieć, że potrzebują zachować zdrowy balans. Jednak to jest za prosta odpowiedź. Potrzebują ciepła, zrozumienia, rozmowy, umiejętności nawiązywania więzi i to jest najważniejsze. Bo jeśli tego nie będą mieli, to później nie będą fajnymi zadowolonymi z życia pracownikami, którzy mogą się dorobić kasy.
Ludzie sobie często nie zdają sprawy, że do rodziny zastępczej trafiają też dzieci z bogatych i dobrze sytuowanych domów. Brakuje jednak miłości i zrozumienia. Więc chyba lepiej czasem biedniej, ale mieć czas i chęci chodzić po górach, zabierać dziecko na sanki, wychodzić wspólnie do kina, czy pobawić się na placu zabaw.
„Mały Książe” – nazwa nawiązuje do książki dla dzieci. Kojarzy się z radością i beztroską, które wy chcecie ofiarować…
- Dla mnie "Mały Książe" najbardziej kojarzy się z cytatem: "najważniejsze jest niewidzialne dla oczu". To czego z zewnątrz ludzie nie widzą, a nasze dzieci doświadczają, że można inaczej żyć niż dotychczas, że nikt ich np. nie bije, czy po prostu umiemy rozmawiać. Jest jeszcze jeden cytat: "stajesz się na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś". Posługuję się nim często, gdy przychodzą do nas ludzie z zewnątrz. Bo to, że się z nami zaprzyjaźnili, to powoduje, że stają się z nami odpowiedzialni za cały dom, za wszystkie dzieci.
„Mały Książe” to rodzinny dom dziecka. Przed laty tego typu placówki kojarzyły się szarością i smutkiem. Jak to faktycznie wygląda w waszym przypadku?
- Myślę, że faktycznie ludzie mają wyobrażenie takiego walącego się płotu i sierotek wyglądających przez okno. A tak naprawdę to są normalne domy, w których jest mnóstwo kolorów, książek, gier. Od 20 lat w Polsce robimy wszystko, by wprowadzić deinstytucjonalizację, czyli, żeby wszystkie dzieci, jeżeli nie mogą się wychować w rodzinie swojego pochodzenia, miały szansę bycia w rodzinach zastępczych, a nie w placówkach. Te placówki wyglądają inaczej niż dawniej. Może w nich przebywać maksymalnie 14 osób. Chcemy by dzieci mogły poznać, co się w rodzinie dzieje, że rodzice nie tylko się do siebie uśmiechają, są mili dla siebie, ale że przychodzą też takie dni, gdy się kłócą i że mogą zaobserwować, jak się godzą. To jest ważne, a w placówce tego nie zobaczą.
Na przestrzeni lat dzieci, które zostały porzucone jest więcej czy mniej?
- Z tego co wiem, to statystyki zbytnio się nie zmieniają. Cały czas takich dzieci jest dużo i to dużo za dużo.
Nie zmniejsza się ich liczba, natomiast zmniejsza się liczba rodzin zastępczych.
Przerażające jest to, że niewielu dorosłych chce się podjąć "misji" przyjęcia pod swój dach dzieci, które potrzebują wsparcia, pomocy i zainteresowania. Ten problem nie dotyczy tylko Polski, ale także całego świata. Zmieniło się to, że do takich placówek trafia co raz więcej dzieci, które mają mnóstwo problemów psychicznych.
Takie miejsce wywołuje radość czy raczej smutek, że dzieci, które tutaj są, od małego łatwo nie mają?
- Myślę, że u każdego dziecka na każdym etapie wygląda to inaczej. My powodujemy, że jest mniej smutku, a więcej wiary w siebie i spokoju. Jednak jest wiele trudnych rzeczy. Rozpoczynamy jakąś zabawę, wesołe opowieści, a w dzieciach wyzwala to jakieś trudne emocje, które się gdzieś wydarzyły. To jest trochę taka bomba cykająca, która nie wiadomo kiedy, z jakiego powodu i u którego dziecka wybuchnie. Im dłużej jesteśmy ze sobą, to te bomby są coraz bardziej przewidywalne.
Z czym wy jako "Mały Książe" na co dzień musicie się mierzyć? Jakie są wasze największe wyzwania czy trudności?
- Mamy za mało wsparcia i pomocy jako opiekunowie. To taki mój konik, bo Fundacja PROJEKT ROZ, którą prowadzimy, też jest szczególnie nastawiona w kierunku opiekunów zastępczych. Niestety jest nas coraz mniej. Ale czy opiekunowie zastępczy mają czas dla siebie? Czy rozwijają się? Czy mają opiekę i pomoc skądś? To są takie rzeczy, które powinny być, ale się często nie dzieją, bo jest coraz więcej formalności i papierów, a coraz mniej czasu na posiedzenie w ogrodzie i pogadanie. Nasze życie zaprząta wiele przepisów i wiele instytucji, które oczekują od nas wypełniania tabelek i sprawozdań.
Skomentuj artykuł