Patagonia. San Carlos de Bariloche. Bajka trwa!

Zobacz galerię
Patagonia. San Carlos de Bariloche. Bajka trwa!
Początkowy plan zwiedzenia Patagonii był bardzo ambitny! (fot. Matito / flickr.com)
Logo źródła: Nowy Dziennik Wiesław A. Zdaniewski / slo

Już siedzę w autobusie, pod ręką mam "Buenos Aires Herald" i bardzo szczegółowy, 680-stronicowy przewodnik po Argentynie. W autobusie kilka miejsc wolnych, siedzenie koło mnie puste, tak będzie przez 1600 km, do końca podróży.

Przed odjazdem zdążyłem zwiedzić położony w pobliżu hotelu Park Centenario. Duży park z rozległym jeziorkiem i plażowiczami opalającymi się na ławkach, tudzież chłopaki prowadzący po 15 psów na spacer. Aż dziwne, że nigdy wcześniej w tej części Buenos Aires nie byłem. Śniadania nie jadłem. Jestem wciąż najedzony po wczorajszej wizycie w La Cabrera.

Ruszamy. Za moment mijamy okoliczne slumsy i, o dziwo, nie jedziemy na północ do opasującej wokół miasto autopista, lecz wprost na południe. Mijamy LaBocę i jesteśmy na trasie do miejscowości La Plata. W tych rejonach slumsy ciągną się jeden za drugim. Świeci piękne słońce, autobus jest klimatyzowany. Po chwili zagłębiam się w lekturze przewodnika.

Mój początkowy plan zwiedzenia Patagonii był bardzo ambitny. Udać się głęboko na południe, do Perito Moreno, 800 km od Bariloche odcinkiem osławionej RN 40 (ruta nacional), która biegnie wzdłuż podnóża Andów od granicy z Boliwią przez ponad 5000 km do Ziemi Ognistej.

Pociągał mnie park Fritz Roy – to te potężne szczyty o wertykalnych ścianach, które wprawiają w osłupienie, gdy się je ogląda na pocztówkach, następnie przekroczyć granicę z Chile do parku Bernardo O'Higgins, dalej do parku Torres del Paine. Rychło jednak stwierdziłem, że to niewykonalne. O'Higgins jest "praktycznie niedostępny". To trzecie co do wielkości pole lodowe globu, z którego początek bierze czterdzieści lodowców. Można tam dopłynąć jedynie łodzią. Zaś aby pokonać dystans ponad stu kilometrów wokół Torres del Paine, potrzeba siedmiu do dziesięciu dni, krótszy trekking zabiera cztery do pięciu. Pogoda tam zmienna i niepewna. Wtajemniczeni twierdzą, że można doświadczyć czterech pór roku w ciągu jednego dnia i błota po kolana. Konieczny namiot, odpowiedni sprzęt, ubranie, dobra orientacja w geografii i topografii, czyli szczegółowe mapy. Patagonią rządzi inna skala odległości. W Tatrach można sobie łazić w pojedynkę, tutaj potrzebny jest zespół. Więc jeszcze przed wyjazdem zmodyfikowałem moje plany, a trekking odłożyłem na przyszły rok. Przyjadę tu z Mietkiem i Anką, to fanatycy gór, którzy życie spędzają w Tatrach.

Teraz zatrzymam się dwie noce w Bariloche, potem pruję na parę dni do Esquel. Tam do Parku Los Alerces na zdjęcia, potem przez granicę do Futaleufú w Chile i powrót na północ przez Chaiten do Puerto Montt. Zamykam krąg w Santiago. To najważniejszy odcinek podróży. Podróży fotograficznej, po to tutaj przyjechałem.

Park Narodowy Nahuel Huapi

Bariloche, położone w centrum Parku Narodowego Nahuel Huapi, to dla nas argentyńskie Zakopane. Ale jeżeli cały Park Tatrzański obejmuje po polskiej i słowackiej stronie 950 kilometrów kwadratowych, to Nahuel Huapi ma ich aż 7500. Przedrostek San Carlos wywodzi się od nazwiska chilijsko-niemieckiego emigranta, który przywędrował z Chile i założył pierwszy warsztat. Kurort, pełen turystów zarówno w lecie, jak i w zimie, do niedawna stanowił – i pewnie dalej stanowi – eldorado dla niemieckich przestępców wojennych*. Pięknie usytuowany wśród gór i jezior dysponuje całą masą turystycznych atrakcji, od wspinaczki, poprzez sporty wodne, wędkarstwo, konną jazdę, rowery, a zimą rozległe tereny narciarskie. Byliśmy tu wraz z Leną w ubiegłym roku. Z kawiarni na szczycie Cerro Otto, na którą wjeżdża się kolejką linową, roztacza się zapierająca dech w piersiach panorama.

Wyobraźcie sobie, że jesteście na Gubałówce, a w dolinie poniżej, zamiast zakopiańskich ulic, macie rozległe jezioro. Tych jezior i gór jest wokół jak w bajce "za siedmioma górami, za siedmioma lasami...". Twórca tej starej bajki miał na myśli Patagonię! Na dwustukilometrowej trasie wokół Siete Lagos, czyli Siedmiu Jezior, sceneria zmienia się co kilkanaście kilometrów i nigdy się nie powtarza.

W ubiegłym roku sfotografowałem wiele wybornych miejsc wokół Siedmiu Jezior z najwspanialszą Zaczarowaną Doliną wzdłuż Rio Limay. Teraz chcę "nakraść" obrazów z Cerro Tronador. To nieczynny wulkan, najwyższy szczyt w okolicy z lodowcem na wysokości 3550 m.

Jest już późne popołudnie, a ja zaczynam być głodny. Sądzę, że obiad podadzą około 8, ale dużo wcześniej na przekąskę powinniśmy dostać kanapki. Więc cierpliwie czekam. Za oknami nic specjalnie ciekawego, rozległe, trawiaste pampasy tylko tu i ówdzie pojawi się jakiś większy krzak.

Z gazety dowiaduję się, że Inaki Urlezaga oferuje baletową adaptację opery Verdiego. Urlezaga to pierwszy tancmistrz teatru Colón i London Royal Ballet. Widziałem go w Colón w 2005/06 w balecie "Giselle". Ha, "Traviata", w której dominuje nie śpiew, lecz taniec! Choreografia i produkcja Inaki Urlezaga, aranżacja muzyczna Luis Gorelik, kostiumy... etc. Teatro Coliseo, bilety 60 pesos. Interesujące.

Nareszcie roznoszą jedzenie. Steward wpierw mocuje plastikowe tace na oparciach siedzeń. Po chwili dostajemy kanapki i napoje. Znowu mija kilka godzin i pora na treściwy obiad. Gorące dania, podobnie jak w samolotach; do wyboru białe lub czerwone wino, soki, na deser coś słodkiego, kawa, herbata, likiery, whisky... Nie zatrzymujemy się prawie nigdzie, niebawem ściemnia się, więc rozkładam siedzenia, zaciągam kotary. Mogę wygodnie leżeć jak w łóżku i marzyć. Noc przebiega niepostrzeżenie. Teraz już jesteśmy blisko celu. Rozglądam się wokół, rozpoznaję skrzyżowanie dróg w pobliżu Villa Traful. To tu Valle Encantado roztacza swój czar. Na zboczach gór postacie wykute w skałach zastygły w dystyngowanych pozach. Ale kolorystyka zupełnie różna od tej oglądanej rok temu. Jest inna pora dnia, inne położenie słońca.

Następnego dnia koło południa, po słodyczach i kawie rozdanych na śniadanie, stajemy na dworcu autobusowym w Bariloche. Biorę taksówkę i jadę do hotelu Premier. Nareszcie rozpakowuję walizkę, ubrania układam w szafkach. Jest wygodnie, przestronnie i elegancko. Mam małżeńskie łóżko i telewizor. Pierwsze kroki kieruję do agencji Rent-A-Car i na rano zamawiam samochód. Mają tutaj moje dane z ubiegłego roku, więc dostaję dziesięcioprocentową zniżkę. 185 peso za dobę, wliczając 200 km jazdy. Benzynę tankują do połowy baku, bo w El Bolson jest o 40% tańsza i niektórzy klienci tam sobie uzupełniają zapas. Odwiedzam Winery, a jakże, to moje hobby, i oglądam tamtejszą kolekcję butelek. Kupuję jedynie piwo. W okolicznych agencjach i klubie Andino zasięgam języka i kupuję mapy. Można wynająć samochód i zostawić go na południu, kilkaset kilometrów stąd, ale to kosztuje dodatkowe 2000 peso. Aby się przebić przez RN 40, niekoniecznie jest potrzebny samochód z napędem na cztery koła. Do El Calafate jeżdżą mikrobusy, trasę 800 km pokonują w 4 do 7 dni w zależności od programu po drodze. Do Esquel w prowincji Chubut jest 300 km.

Wieczór nad Rio Limay, Valle Encantado – Zaczarowana Dolina

W Locutorio sprawdzam pocztę elektroniczną. Na obiad w restauracyjce tuż obok potężna porcja mięsiwa i cerveza. Oglądam kolorowe sklepy, teraz odświętnie przybrane. Bariloche to nie tylko pejzaże i turystyka. To czekoladowa stolica Argentyny. Przeróżne odmiany czekolad królują na wystawach kolejnych sklepów. Są wspaniałe, porównywalne z czekoladą belgijską lub szwajcarską, więc kupuję kilka pralinek dla smaku.

Jest tu wiele tej górskiej, tatrzańsko-alpejskiej atmosfery; charakterystyczna architektura i styl domków budowanych z drewna i kamieni. Chociażby kościół parafialny zupełnie przypomina nasz kamienny, zakopiański. I ten powiew górskiego wiatru... Dalej, za miastem wzdłuż brzegu jeziora, ciągną się całe pasma pensjonatów niczym w Alpach, aż do słynnego hotelu Llao-Llao. Jest tam i jezioro, i pole golfowe, korty tenisowe, łodzie i konna przejażdżka, wszystko, o czym można zamarzyć.

Wieczorem w łazience, która służy mi za ciemnię, ładuję film do kaset i przygotowuję sprzęt na rano. Wstaję koło ósmej, jest słoneczny dzień. Jem hotelowe śniadanie, ładuję aparaty do samochodu i w drogę. Wpierw na stację autobusową, kupuję bilet do Esquel, następnie trzydzieści siedem kilometrów w kierunku Villa Mascardi. Stamtąd wzdłuż brzegu jeziora około 40 km do końca drogi jezdnej. Ale wpierw trzeba wyjechać na płaskowyż ponad dolną częścią miasta. Tutaj rozciąga się drugie, zupełnie inne Bariloche. To rejon biedaków. Polne, piaszczyste drogi, rozlatujące się domostwa, pokrzywione płoty, grupki wałęsających się tubylców. Kilometr dalej jest ogromne wysypisko śmieci na otwartym powietrzu. Nad hałdami poganiane przez wiatr unoszą się, nie wiadomo, chmary ptactwa czy plastykowych toreb. Jak okiem sięgnąć każdy krzak w zasięgu kilometra jest "ozdobiony" plastykową chorągiewką.

Droga opada w dół, po prawej mam Lago Mascardi. Niebawem dojeżdżam do jego końca i skręcam na polną drogę do Cerro Tronador. Obowiązuje ruch wahadłowy. Tam wolno jechać od rana do godziny drugiej. Z powrotem – po południu do wieczora. W nocy można w obie strony. Za chwilę jestem przy leśniczówce. Tutaj muszę zapłacić 30 peso za wstęp do parku, ponieważ jestem obcym jubilado. Gdybym był argentyńskim jubilado, nie płaciłbym nic. Dostaję mapkę i instrukcje, wracając z Tronador zdążę udać się do pobliskiej Cascada Los Alerces – wodospadu, o którym niewiele wiem. Ruszam dalej. Jadę powoli wzdłuż jeziora, na całej trasie szybkość waha się między 10 a 50 km na godzinę, w zależności od stanu nawierzchni. Wypatruję motywów do fotografowania i od czasu do czasu zatrzymuję się. Ustawiam statyw, aparat, mierzę natężenie światła itd. Trwa to dość długo, ale nikt mnie nie goni. Jest o wiele wygodniej wyciągać sprzęt z bagażnika, aniżeli w plecaku targać go ze sobą po górach. Z wolna mijają kilometry. Od czasu do czasu jawi się przydrożna chata, tam znowu luzem pasą się konie. Konie zresztą zawsze spotykam w tutejszych parkach, czy 100 km na północ stąd, czy 300 km na południe.

Droga wznosi się łagodnie w górę, zielono, mijam maleńką osadę na polanie, kilka domów, to pewnie Pampa Linda. Zaś parę kilometrów dalej otwiera się naga przestrzeń, nieopodal kilka autobusów i grupki gapiów. Za nimi coś jakby rozlewisko rzeki. Obejrzę sobie wracając. Teraz dosyć karkołomny skręt pod górę, niebawem jestem u końca drogi. Wieńczy ją wspaniały amfiteatr potężnych skał. Gigantyczny pionowy obryw nie do przebycia. Zadzieram do góry głowę, z tuzin wodospadów opada wąskimi strużkami, nie słychać ich szumu. Jestem w Salto Garganta del Diablo. Na samym szczycie, ponad pionową ścianą skał piętrzy się serak, kilka pięter zwartego lodu. To lodowiec Manso czai się nad 750 m urwiskiem. Całe dno doliny zawalone kamieniami. Wyobrażam sobie, jakie strumienie tędy pędzą na wiosnę, gdy topnieją lody.

Zaczyna siąpić. Pocieszam się, że niebo z jednej strony jest błękitne, więc to przelotny deszczyk. Nagle huknął grom z nieba. Dosłownie. Brzmi jak potężne organy. Gorzej, jak wybuch bomby albo piorun na tatrzańskiej grani, gdy burza zaskoczyła nas z Mietkiem w nocy na dwóch tysiącach metrów.

To wysoko nad naszymi głowami urwał się lodowy serak. Po chwili masy lodu i kamieni, zmielone w cienką strużkę, jak z gigantycznej armaty wodnej wylatują ze skalnego muru. Widowisko trwa kilka minut i powoli zamiera. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, czytając opisy himalaistów wspinających się na ośmiotysięczniki, co to znaczy "urwał się serak". Stąd też wywodzi się nazwa szczytu Tronador – burza/burzowy.

Z doliny można w 2 do 3 godzin przebić się do Refugio Otto Meiling na wysokości 2000 m, potrzebny przewodnik, bo można oberwać kamieniem albo odłamkiem lodu. Ale aby dostać się na sam szczyt, potrzeba 3 do 4 dni i umiejętności technicznej wspinaczki po skale, lodzie i śniegu.

Wzgórza Siedmiu Kolorów

Udało się, już po deszczu. Ukradłem kilka obrazów wzbudzając zainteresowanie gapiów swoją niecodzienną kamerą i ładuję się z powrotem do auta. Wracając zatrzymuję się przy rozlewisku i idę na punkt widokowy. W dolinie jakieś dziwne skały, czarne jak węgiel wystają z wody o kolorze zielonkawego mleka. Powyżej łagodny próg spękanych skał, który łukiem biegnie ku górze aż pod sam obryw Cerro Tronador. Przyglądam się dokładniej: to nie skały lecz olbrzymie kawały lodu – hielo. Czarny lodowiec! Tak, to przecież Ventisquero Negro, "gwóźdź programu" tej wycieczki. Lód spadający hen z wysoka po przemieszaniu się z glebą, gdy dociera aż tutaj, rekrystalizuje się i tak właśnie wygląda. Ale dlaczego krawędzie są ostre, nienadtopione? Przecież jest lato i gorąco wokoło. I skąd się wzięło zielonkawe mleko? No, to prawdziwa gratka. Mam jeszcze połowę kaset nienaświetlonych, więc czym prędzej biorę się do roboty. Pstrykam chyba z godzinę. Teraz mogę wracać.

Gdy po trzydziestu kilometrach jestem przy rozgałęzieniu odnogi prowadzącej do kaskady, rezygnuję z odwiedzin. Trzydzieści kilometrów tam i kolejne z powrotem to dodatkowe dwie godziny, mam dość telepania się po wybojach. Wracam do Villa Mascardi na asfaltową szosę. Jest dopiero późne popołudnie, więc pojadę sobie kilkanaście kilometrów na południe, w stronę El Bolson. Może trafię w to samo miejsce, które fotografowałem w ubiegłym roku. Za siedmioma lasami... za siedmioma... jest! Parkuję na poboczu, wspinam się kilkanaście metrów po kamieniach przy strumieniu, ustawiam aparat, biorę długi obiektyw 360 mm etc. Zupełnie inna kolorystyka niż przed rokiem. Ale mam, Cerro Siete Colores – wzgórza Siedmiu Kolorów. Bajka trwa!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Patagonia. San Carlos de Bariloche. Bajka trwa!
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.