Co pozostanie po tsunami?
Dzisiaj większość z nas przeżywa katastrofy na żywo, tyle że siedzimy sobie wygodnie przed telewizorem lub komputerem, w ciepłych szłapciach i z herbatką w ręku. I oglądamy.
Kiedy patrzę na zdjęcia zdewastowanych miast w Japonii, kiedy widzę dramat tysięcy ludzi, kiedy słucham, jak mocni tego świata zaczynają drżeć z obawy przed nieprzewidywalnością energii jądrowej, pytam się: A może te katastroficzne filmy to coś więcej niż wytwór ludzkiej wyobraźni?
Ponownie otwieram pierwszą encyklikę Jana Pawła II „Redemptor hominis”. Natrafiam na papieską diagnozę sytuacji współczesnego człowieka. I kolejny raz czytam: „Człowiek dzisiejszy zdaje się być stale zagrożony przez to, co jest jego własnym wytworem, co jest wynikiem pracy jego rąk, a zarazem i – bardziej jeszcze pracy jego umysłu, dążeń jego woli (...) Człowiek coraz bardziej bytuje w lęku. Żyje w lęku, że jego wytwory – rzecz jasna nie wszystkie i nie większość, ale niektóre (...) mogą zostać obrócone w sposób radykalny przeciwko człowiekowi. Mogą stać się środkami i narzędziami jakiegoś wręcz niewyobrażalnego zniszczenia, wobec którego wszystkie znane nam kataklizmy i katastrofy zdają się blednąć”.
Wszelkie kataklizmy udzielają nam ciągle tej samej, odwiecznej lekcji. Nie jest ona łatwa. Wolimy o niej nie myśleć. A brzmi ona następująco: Życie nie spoczywa w naszych rękach. Nie jesteśmy absolutnymi panami ziemi. Nie okiełznaliśmy sił natury na tyle, by nią zawładnąć. Chociaż wiemy o sobie wiele, znacznie więcej pozostaje wciąż w ukryciu.
Kohelet, patrząc z dystansu na świat, widzi marność i mgłę. Bóg, patrząc na świat, widzi, że jest on „bardzo dobry”. A potem jeszcze w tym świecie się tak zakochuje, że posyła Syna. Dziwne. Te spojrzenia są tak różne. Pierwsze - trzeźwego realisty. Drugie – Miłości, która wszystko podtrzymuje. Kiedy patrzę na Japonię, nie potrafię pojąć tej różnicy. Usta się zamykają. Oczy też. I może tak trzeba.
Skomentuj artykuł