Jadę sobie pociągiem
Z uporem maniaka będę powtarzał, że nie ma to jak podróżować po Polsce koleją. Bo to jest naprawdę kopalnia różnorodnych doświadczeń i skarbnica intelektualnych wyzwań. Wcale nie żartuję, mówię poważnie. Po co sobie łamać głowę jakimś sudoku, krzyżówką czy kryminałem. Samo bycie w pociągu ćwiczy mózg.
Wybrałem się w piątek z Krakowa do Warszawy. Pociągiem TLK, czyli Twoimi Liniami Kolejowymi. Cóż za intymna uczuciowa nazwa. Dawniej było "Tanie". Ale przecież to nie to samo co "Twoje". Zapłaciłem 55 złotych, Podróż trwała prawie 3 godziny. Komfort niczego sobie jak na nasze standardy. Porządne wagony z przedziałami. Klimatyzacja. Toalety nawet w niezłym stanie. Tyle że ścisk na korytarzach. Ale nie oczekujmy zbyt wiele.
I jak to pojąć? Zapłaciłem dwukrotną cenę, więc na chłopski rozum wydawałoby się, że podróż powinna trwać krócej, wygodniej i schludniej. Chyba powinienem używać innego rozumu. Sam już nie wiem jakiego.
Niebawem przychodzi pan w służbowym garniturku z poczęstunkiem. Jeszcze kilka lat temu PKP Intercity dawało w prezencie jakiś napój zimny lub gorący, a na dodatek sporej wielkości wafelek. Potem andrucik zmieniono na mniejsze okrągłe ciasteczko przekładane jakąś masą. A ostatnio rozmiary poczęstunku jeszcze się uszczupliły. W niedzielę dostaliśmy "Herbatnik korzenny" o wymiarach zbliżonych do biletu komunikacji miejskiej i grubości ok. 3 mm plus guma do żucia. Przypuszczam, że za parę miesięcy Wars będzie rozdawał po jednej draży. Cóż, kryzys to kryzys. Dopada również koleje. A na czym by tu zaoszczędzić, jeśli nie na ciasteczku? A poza tym, draża to jednak niezły pomysł. Człowiek mimo wszystko coś przegryzie, pozna ukryte smaki, bez pośpiechu, spokojnie. Zamiast wsuwać niepotrzebnie całe tony słodyczy, uczy się delektacji i rozkoszowania się niepowtarzalnością smaków. Sam nie wpadłbym na tak genialne rozwiązanie. Stopniowe przyuczanie pasażerów do umiaru w jedzeniu i piciu.
Po chwili zjawia się konduktor, zniecierpliwiony, że "musi" swoim super high sprzętem sprawdzić kody kreskowe biletów internetowych. Dlaczego ci ludzie nie kupują tradycyjnych biletów tylko biednemu kolejarzowi sprawiają kłopot? Też jakoś nie potrafię odpowiedzieć na to niezręczne pytanie. Może brakuje im współczucia i wyrozumiałości? A może pasażerom w głowach się poprzewracało od tej współczesnej technologii, a przecież my tu siedzimy w pociągu PKP.
Na twarzy jednej z pasażerek wzmaga wrzenie.Wypala, że zamierza złożyć reklamację z powodu opóźnienia pociągu. Ponoć można dostać jakieś odszkodowanie. I pyta konduktora, gdzie powinna się zgłosić na dworcu. Na co pan konduktor z rozbrajającą szczerością odpala: "Pani, ja tu tylko jeżdżę ekspresami. Nie mam pojęcia o żadnych reklamacjach" .
Nawiasem wówiąc, mnie na samą myśl o bieganiu na dworcu od Annasza do Kajfasza, po uprzednim zebraniu pieczątek i różnorakich podpisów, odechciewa się jakichkolwiek rekompensat. No ale zdenerwowana pasażerka nie daje za wygraną. Przyciska konduktora do muru. "To kto ma mi udzielić informacji jeśli nie pan"? Biedak dalej tłumaczy się, że on tu tylko zamiata. Ale po chwili przypomina mu się, że chyba najpierw on musi coś podbić na stacji końcowej, a potem podpisać i że w sumie to się te odszkodowania nie opłacają.
I tak opóźnienia się zwiększają, a ciasteczka się zmniejszają. Coś za coś.
Skomentuj artykuł