Młoda Polka, co nie chciała rodzić
W kraju matki-Polki o rodzeniu dzieci (kolejnych dzieci!) można mówić wyłącznie dobrze albo wcale. Młode Polki jednak wcale nie kwapią się do macierzyństwa. W zmianie ich myślenia wcale nie pomogą hierarchowie, grzmiący z ambon o antykoncepcyjnej mentalności.
Przy okazji niedawnego święta matek padło wiele ciepłych i serdecznych słów na temat macierzyństwa. Kobiety coraz chętniej mówią o tym, jak spełniają się w roli matek, bronią prawa do karmienia piersią w miejscach publicznych, walczą o bezpieczeństwo i gwarancję powrotu do pracy po urlopie macierzyńskim. To wszystko jest ważne i potrzebne, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy rola matek, rezygnujących z pracy zawodowej dla wychowania dzieci jest deprecjonowana, ale… Jest też druga strona medalu i o niej właśnie chciałabym napisać jako młoda kobieta - jeszcze nie mama, choć zapewne jest to tylko kwestia czasu. A może właśnie nie "tylko"?
W okolicach Dnia Matki, prócz serdecznych życzeń i podziękowań dla naszych rodzicielek oraz słów, doceniających poświęcenie mam pojawia się też zwykle wiele gorących apeli o to, by kobiety rodziły dzieci. Zresztą, nie tylko przy okazji 26 maja. Podobne słowa często padają z ust kościelnych hierarchów, słychać je w co drugim kościele na co drugim kazaniu. W dobie dramatycznie niskiego przyrostu naturalnego takie wezwania wydają się czymś naturalnym, jednak odnoszę smutne wrażenie - i nie tylko ja, również wiele moich przyjaciółek w podobnym wieku i podobnej sytuacji życiowej - że wspomnianym gorącym mówcom zdarza się czasem zapomnieć, że dziś świat wygląda nieco inaczej, niż kilkadziesiąt lat temu. Wtedy kolej życiowych decyzji wydawała się dość prosta - ślub w młodym wieku, potem zaraz dziecko, wkrótce kolejne…
Położenie kobiet wygląda dziś zupełnie inaczej - dziś oczekuje się od nas, że będziemy wykształcone, że skrupulatnie będziemy zdobywać doświadczenie, rezolutnie wspinając się po szczeblach kariery. Kobiety, odkąd ich jedynym zajęciem przestała być troska o domowe ognisko i doglądanie dziatwy, muszą sprostać całemu morzu społecznych i zawodowych oczekiwań. Skoro decydują się na pracę zawodową, aspirują do poważnych i odpowiedzialnych stanowisk, to są rozliczane bez taryfy ulgowej, na tych samych (albo jeszcze surowszych!) zasadach, co mężczyźni. Ktoś może powiedzieć - same sobie winne, skoro tak uparcie walczyły o równouprawnienie. Sęk w tym, że owo równouprawnienie w moim odczuciu wcale nie oznacza dzielenia obowiązków i profitów od linijki. Jakichkolwiek pomysłów nie mielibyśmy na rozmaite konfiguracje odnośnie do ról społecznych, to jednak nadal my, kobiety, będziemy rodzić i wychować dzieci. A to wiąże się z jedną z najważniejszych decyzji w życiu - zrezygnowaniem z części swoich planów i marzeń, odłożeniem pewnych postanowień na jakiś czas, zawieszeniem kariery na "kiedyś" albo "może później"…
My, dwudziestokilkulatki czytamy te wszystkie zapewnienia dojrzałych kobiet, że macierzyństwo jest super, że daje poczucie spełnienia i że naprawdę świat nie kończy się na pieluchach i kaszkach, i choć uśmiechamy się na widok rozkosznych bobasów, to jednak włącza nam się w głowie czerwona lampka. Z pewnością macierzyństwo daje kobietom wiele radości, z drugiej jednak strony słyszymy też o kobietach, którym ciężko wrócić do pracy, o tych matkach, dla których nie było miejsca w firmie po urlopie macierzyńskim, o tych, które mimo ambitnych planów całkiem odwiesiły swoje kariery na kołek, bo łączenie kilku etatów (matki, kucharki, sprzątaczki, praczki, prasowaczki i pracownika) na dłuższą metę jest zbyt męczące. Może dojrzałym kobietom, które już są matkami, dużo łatwiej jest podjąć decyzję o kolejnym dziecku, stąd te gorące apele wielodzietnych, etc. Jednak nam, które dopiero co skończyłyśmy studia, dopiero co układamy sobie życie, dopiero co wychodzimy za mąż i stawiamy pierwsze kroki na rynku pracy, decyzja o pierwszym dziecku to więcej niż skok na główkę ze szczytu co najmniej o wysokości K2.
Nas nie przekonają słupki i statystyki na temat starzejącego się społeczeństwa. Większego wrażenia nie robią też na nas pytania o to, kto zapracuje na nasze emerytury. Niby urzekają nas historie małżeństw, które ufnie rzucają się na głęboką wodę, przyjmując ósme czy dziesiąte dziecko… A mimo to tkwi w nas ogromny lęk i strach, czy damy radę? Czy sprostamy tym wszystkim oczekiwaniem, które stawia przed nami to samo społeczeństwo, które tak straszy niżem demograficznym? Czy odnajdziemy się w pracy po urlopie macierzyńskim? I w końcu, czy będziemy dobrymi matkami? Czy to rzeczywiście jest już "ten czas"? Czy jestem na tyle dojrzałą kobietą, by wziąć na swoje barki odpowiedzialność za nowego człowieka, za nowe życie?
Takich pytań mnoży się w naszych głowach bardzo wiele. Ale w odpowiedzeniu sobie na nie pomogą proste zapewnienia, że "będzie dobrze", że "przecież kobiety zawsze rodziły i dawały sobie radę" i że "jak Bóg da dziecko, to da i na dziecko". Nie pomogą nam też kategoryczne twierdzenia, że kobieta-żona ma rodzić dzieci i koniec, takie jest jej powołanie i nie ma dyskusji. Nie pomogą połajanki ze strony kościelnych hierarchów, którzy głosem nieznoszącym sprzeciwu zdają się mówić nam, że coś MUSIMY, bo kobieta w kościele to albo matka, albo zakonnica (innej opcji nie ma).
My naprawdę niczego nie musimy i w ten sposób nikt nas do niczego nie zachęci. Efekt może być wyłącznie odwrotny do zamierzonego - albo decyzję o macierzyństwie będziemy wciąż odkładać na później, albo - pod wpływem mniejszej lub większej presji, zdecydujmy się na dziecko, przeżywając później depresję i nie potrafiąc pokochać brzdąca. Zresztą, w kobiecej prasie można znaleźć coraz więcej artykułów, mówiących o problemach ze stawaniem się matką. Dokładnie tak - stawaniem się, bo macierzyństwo to jednak nie jest pstryczek w naszej głowie, który wystarczy uruchomić ruchem jednego palca, by zgrabnie wejść w rolę.
Mamą, jak mogę się na razie domyślać, kobieta staje się na drodze długiego procesu, naznaczonego nieraz błędami i potknięciami, których przecież nie da się uniknąć. Te wszystkie artykuły o kobietach, które nie chcą karmić piersią, które nie potrafią "gugać" do roześmianych bobasków, które co prędzej chciałyby uciec z domu i wrócić do pracy nie są po to, żeby nas specjalnie odstraszać od macierzyństwa (w racjonalnej głowie i tak samoistnie formułuje się nazbyt wiele "ale). Mają jednak pewną zasadniczą wartość, którą jest pokazanie macierzyństwa z nieco innej perspektywy. W kraju "matki Polki", gdzie o rodzeniu dzieci (kolejnych dzieci!) można wypowiadać się wyłącznie w gloryfikującym tonie, potrzebna jest mała łyżka dziegciu, pokazanie tej sfery z innej, może bardziej prawdziwej strony. Paradoksalnie, o wiele łatwiej będzie nam, młodym kobietom, podejmować decyzje o byciu matkami, kiedy będziemy znały także te, nieco ciemniejsze strony macierzyństwa...
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Nie zamierzam nikogo odwodzić od szlachetnych wyborów, nie chcę też krytykować tych, którzy o macierzyństwie potrafią mówić wyłącznie w samych superlatywach, sprawiając wrażenie, jakby część ich mózgu zastąpiła mleczna kaszka. Chcę wyłącznie pokazać, że jeśli komuś serio zależy na tym, żeby Polki rodziły więcej dzieci, to musi zabrać się do tematu z nieco innej strony. Zamiast karcić i w koło grzmieć o mentalności antykoncepcyjnej (to prawda, zjawisko jest niepokojące, zwłaszcza, że coraz więcej osób deklarujących się jako katolicy otwarcie przyznaje, że korzysta z rozmaitych form zabezpieczeń przed ciążą), trzeba nas, młode kobiety zrozumieć. Trzeba nieco posłuchać o tym, czego się obawiamy, co sprawia nam trudność. A przede wszystkim tworzyć w naszym kraju klimat, sprzyjający macierzyństwu. Oczywiście, na przestrzeni lat wiele się w tej materii zmieniło, mamy niby roczny urlop macierzyński (wprawdzie nadal nie dla studentek i kobiet zatrudnionych na umowy śmieciowe, co jest skandalem), mamy urlopy ojcowskie… Wciąż nie mamy jednak gwarancji, że nasz pracodawca nie pokaże nam drzwi po takim urlopie, a o miejsca w żłobku czy przedszkolu bijemy się, jak o życiowe trofeum. Podatek VAT na ubranka i zabawki jest taki, że szkoda w ogóle o nim wspominać, podobnie jak trudnościach młodych małżeństw, które rozpoczynają swoje wspólne życie od zaciągnięcia kredytu na trzydzieści lat… Dopóki ten klimat się w Polsce nie zmieni, dopóty nam, młodym dziewczynom, młodym mężatkom będzie naprawdę trudno rzucać się na główkę z ośmiotysięcznika...
PS. Przy okazji ślę nieco spóźnione, ale serdeczne podziękowanie dla mojej Mamy, która cztery razy skoczyła z K2. Jesteś super!
Skomentuj artykuł