Nie tylko o seksie - czyli Planete+ Doc Festival
Prostytutki z całego świata, fałszywi dyplomaci, dziewczyna z proputinowskiej młodzieżówki "Nasi", Marylin Monroe, robotnicy, którzy złomują statki na wybrzeżu Pakistanie - czy można ich wszystkich spotkać w ciągu paru dni? Tak, na tegorocznym warszawskim Planete+ Doc Festival.
Jestem od piątku w Warszawie, jako festiwalowy juror w konkursie Nagroda Blogerów 9/9. To znak czasu: dziewięciu blogerów ocenia dziewięć filmów dokumentalnych. Obejrzeliśmy już większość: "Wodne dzieci", "Ambasadora", "Bert Stern. Prawdziwy madman", "Chwała dziwkom", "Pocałunek Putina", "Zurbanizowani", "Pułapki rozwoju". Przed nami dziś jeszcze pokazy "Projektu Nim" i "Niech żyją Antypody!". Jak różne, a momentami dość zbieżne są gusta blogerów-jurorów, można przekonać się z tabeli, zawierającej cząstkowe wyniki ocen.
Istnieje to, co postrzegane - stwierdził irlandzki filozof George Berkeley. Istnieje także to, co opisane, ukazane. Dobre filmy dokumentalne są jak światło, rzucone w ciemne miejsce: pokazują nam to, czego się tylko domyślaliśmy, ignorowaliśmy, nie znaliśmy. Oszałamia doświadczenie złożoności, zróżnicowania życia na Ziemi, przez kwestie czysto biologiczne, przez społeczne, gospodarcze, polityczne, po kulturowe i duchowe. Fascynuje a równocześnie budzi wiele wątpliwości i obaw. Tym bardziej, że nasz świat, ta planeta jest "jedynym domem" jakim mamy, jak stwierdziła jedna z bohaterek filmu "Pułapki rozwoju". Jedynym, przynajmniej po tej stronie rzeczywistości. I jest domem bardzo małym, kruchym. Lśnieniem drobiny kurzu w blasku słońca. Choć i ta drobina potrafi przygnieść nas ciężarem spraw, których doświadczamy.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie film "Wodne dzieci", w reżyserii Aliony van der Horst. Wodne dzieci - tak w Japonii określa się nienarodzonych ludzi. Film, mimo "mocnego uderzenia" na początku (nie zdradzę, w czym rzecz) jest subtelną opowieścią o kobiecej płodności i bezpłodności, o żalu za niespełnionym macierzyństwem, o trudach i radościach kobiecej płodności. Główna bohaterka wchodzi w czas menopauzy, ma dorastającą córkę, jest wdową. Opowiada o tajemnicach i sprawach swojej kobiecości, bardzo intymnie, ale nie przekracza granicy ekshibicjonizmu. Z kolei reżyser zdradza w filmie swój bolesny sekret: od lat stara się zajść w ciążę. I pozostaje bezpłodna. Zbyt długo czekała?
Jej własne przeżycia, nadzieje i smutek nie przesłaniają jednak doświadczeń innych kobiet, są ukazane dyskretnie, w stonowany sposób. A perspektywa całego filmu jest bardzo japońska: wszystkie opowiadające o sobie kobiety są Japonkami: i ta, której usunięto macicę, i ta, której serca dzieci przestały bić w jej łonie, i ta, która jest szczęśliwą matką, wchodzącą w czas naturalnej niepłodności. Uważam, że to bodaj najlepszy film pro-life, jaki widziałem. Każe się zastanowić nad tajemnicą, wspaniałością i tęsknotą za płodnością i życiem, zamiast epatować obrazami śmierci.
Zupełnie inny obraz świata kobiet (i mężczyzn) ukazuje bodaj najgłośniejszy i najbardziej oblegany przez festiwalowych widzów film "Chwała dziwkom" Michaela Glawoggera. Rzec pełna dojmującej beznadziei, bez cienia moralistyki, ale równocześnie dokument bardzo etyczny i głęboki. Bohaterkami są prostytutki z Tajlandii, Bangladeszu, Meksyku. Glawogger, autor "Śmierci człowieka pracy", w znakomity sposób potrafi pokazać społeczne, kulturowe i bardzo osobiste wymiary życia sportretowanych kobiet. Gdy oglądałem ten film, przeniosłem się do Sodomy i Gomory. Dzielnice rozkoszy są gettami, więcej, napiszę to mocno: są swoistą formą obozów koncentracyjnych: w jednym miejscach widać to mocniej (Bangladesz), w innych zostaje zawoalowane (Tajlandia).
Reakcje widowni na film były bardzo różne: od martwej ciszy po wybuchy śmiechu, czasem zażenowanego, czasem rubasznego. Zresztą, Glawogger potrafi w doskonały sposób w pojedynczych scenach wydobyć głębokie kontrasty, rozgrywające się przed okiem kamery. Aż do granicy absurdu, wobec którego obroną jest zdumienie i gorzki śmiech. I w czasie projekcji "Chwała dziwkom" były też takie momenty, gdy nagle śmiech widowni zamieniał się w głuche milczenie, marł na ustach. Bo to właściwie nie jest film o seksie, tylko o życiu osuwającym się w śmiertelną rozpacz.
Dla polskiego widza z pewnością interesujący będzie obraz "Pocałunek Putina", opowiadający losy Maszy Drokowej, młodej dziewczyny, która bodaj od szesnastego roku życia wspinała się gorliwie i z wdziękiem po szczeblach kariery w putinowskiej młodzieżówce "Nasi". Musiała wybrać: między własnym życiem, wrażliwością i zmysłem etycznym a wielką polityką. Bardzo ten dokument polecam chłopcom i dziewczętom, szkolącym się w noszeniu teczek za polskimi politykami. Bo i o Was jest ten film... Ale polecam go też wszystkim, którzy uważają, że konformizm jest najlepszym sposobem na życiowy sukces.
Osobno wypadałoby napisać o "Ambasadorze" (bledną przy nim filmy szpiegowskie o Jamesie Bondzie) i "Zurbanizowanych" (szczególnie polecam mieszczuchom). Ale będzie już krótko: bardzo polecam. No i byłbym zapomniał o Marylin Monroe, która pojawia się w filmie "Bert Stern. Prawdziwy madman". Cóż, ona nie jest w moim guście. Idę do kina.
PS. Być może powinienem napisać coś o ostatnich ekscesach polityków, piątkowych okrzykach w Sejmie, zachowaniu Stefana Niesiołowskiego (niegdyś polityk ZCHN, przypomnę). Ale po co powiększać ten niesmaczny jazgot, który mocno na wyrost nazywamy "życiem politycznym" i "debatą publiczną"? To jednak nie ma sensu, to ich i nas nakręca do ciągłego mówienia o niczym.
Skomentuj artykuł