Chrześcijanie na pół gwizdka
„Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien” (Mt 10,37). Jezus w pouczeniach danych uczniom, których wysyła na pracę apostolską, stawia sprawę jasno i mówi, jak powinna wyglądać hierarchia relacji z ich życiu: na pierwszym miejscu miłość do Niego. Przywiązanie do żadnej innej osoby, nawet najbliższej dla nich, nie może być przeszkodą w głoszeniu Ewangelii. Te słowa są oczywiście skierowane do każdego z chrześcijan. Jezus nie ma być tylko jedną z wielu ważnych osób w naszym życiu. On ma być dla nas najważniejszy. W przeciwnym razie będziemy chrześcijanami na pół gwizdka.
Nie przekreśla to jednak miłości do innych osób. Wręcz przeciwnie: życie w bliskości z Jezusem sprawia, że relacje z tymi, których kochamy, będą stawać się coraz doskonalsze. Kto jest blisko Chrystusa, ten jest też blisko drugiego człowieka. Postawienie miłości do Pana na pierwszym miejscu czyni nas godnymi. Nie należy jednak w tym przypadku rozumieć słowa „godny” w kategorii zasługi (zasłużyłem na bycie Jego uczniem). W Ewangelii Mateusza przymiotnik ten (gr. aksios) używany jest w dynamicznym znaczeniu jako określenie kogoś, kto jest otwarty na przyjęcie prawdy o Królestwie Bożym. Zupełnie innego znaczenia nabierają więc także inne słowa wypowiedziane przez Jezusa: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10,38-39). Kto nie dostrzega obecności Pana nie tylko w sytuacjach dobrych i radosnych, ale także w trudnościach i cierpieniu, a nawet w śmierci, tego On nie jest w stanie poprowadzić do zbawienia – taki człowiek go po prostu nie pragnie, bo największą dla niego wartością jest życie doczesne.
Dlatego niech pytanie Pawła przeszywa na wskroś i pobudza do refleksji: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6,3). Nie jestem chrześcijaninem dla przyjemności i rozrywki. Nie przychodzę do kościoła, żeby nadrobić towarzyskie zaległości. Nie przystępuję do sakramentów po to, żeby się lepiej poczuć. Niedzielna Eucharystia to nie okazja do wyciszenia i złapania oddechu po tygodniu ciężkiej pracy, a spowiedź nie jest tylko zrzuceniem z siebie ciężarów grzechów, żeby na sercu było choć trochę lżej. Chrześcijaninem jestem po to, żeby doświadczyć i śmierci, i życia w nowy sposób, na co otworzył mnie chrzest święty: „Zatem przez chrzest zanurzający nas w śmierć zostaliśmy razem z Nim pogrzebani po to, abyśmy i my wkroczyli w nowe życie – jak Chrystus powstał z martwych dzięki chwale Ojca” (Rz 6,4).
Wiara, Kościół i sakramenty – to naprawdę wielkie, ważne i głębokie tematy (i kryjące się za nimi rzeczywistości), których nie możemy potraktować lekko. To znaczy… możemy, ale wówczas w relacji z Chrystusem zatrzymamy się na powierzchni. Niekiedy zmierzenie się z egzystencjalnymi pytaniami czy doniosłymi kwestiami odsuwamy na wieczne „później”, ponieważ dość mamy bieżących, codziennych spraw. W chrześcijaństwie jednak pięknie łączy się to, co zwykłe, z tym, co nadzwyczajne. Prawda o Wcieleniu podpowiada nam, że wszystko, co nas tworzy jako ludzi, ma znaczenie w perspektywie zbawienia, gdyż przyjęte zostało przez Boga, który stał się Człowiekiem.
Tak więc, choć przychodzimy na spotkanie z Panem (czy to w sakramencie, czy w modlitwie) ze sprawami powszednimi, to w odpowiedzi dostajemy zawsze Dobrą Nowinę o życiu wiecznym: „Otóż, jeżeli umarliśmy razem z Chrystusem, wierzymy, że z Nim również żyć będziemy, wiedząc, że Chrystus powstawszy z martwych już więcej nie umiera, śmierć nad Nim nie ma już władzy” (Rz 6,8-9). Nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że o dwóch rzeczach chrześcijanin nie powinien nigdy przestać myśleć: o śmierci i o zbawieniu. Nie z lękiem przed unicestwieniem. Nie z obawą, czy zasłużę na to, by być w Niebie. Ale z nadzieją, że mam Chrystusa, który przeszedł zwycięsko przez śmierć, bym i ja mógł żyć: „Tak i wy rozumiejcie, że umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga w Chrystusie Jezusie” (Rz 6,11).
Żeby jednak w pełni przyjąć Chrystusa, żeby być z Nim w głębokiej relacji, muszę też przyjąć Jego Kościół będący Jego Mistycznym Ciałem: „Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał” (Mt 10,40). Wiemy dobrze, że Kościół jako instytucja ma w ostatnich latach bardzo złą prasę (na własne życzenie?) i z wielu stron poddawany jest ostrej krytyce (co jest dobre i stymulujące, a powiedziałbym nawet, że to błogosławieństwo oraz szansa na rozwój i wyjście z kryzysu). Bywa niekiedy również niesprawiedliwie ośmieszany, obrażany czy wręcz mieszany z błotem. Trudno jest więc przyznawać się do takiego Kościoła, przyjmować następców Apostołów, których słabości zostały obnażone przed światem.
Trudność ta jednak staje się trochę mniejsza, gdy Kościół będzie dla mnie czymś więcej niż tylko zewnętrzną wobec mnie instytucją, do której się przyznaję bądź nie, z którą chcę lub nie chcę mieć nic do czynienia. Pierwsze czytanie mówi nam dziś o Szunemitce, która dostrzegła w Elizeuszu proroka przychodzącego w imieniu Pana: „Oto jestem przekonana, że świętym mężem Bożym jest ten, który ciągle do nas przychodzi” (2 Krl 4,9). W ten sposób otworzyła swoje serce na Boże działanie: „«Co więc można uczynić dla niej?». Odpowiedział Gechazi: «Niestety, ona nie ma syna, a mąż jej jest stary». Rzekł więc: «Zawołaj ją!». Zawołał ją i stanęła przed wejściem. I powiedział: «O tej porze za rok będziesz pieściła syna»” (2 Krl 4,14-16). Przyjąć Kościół to zobaczyć w nim wspólnotę, w której działa Chrystus, ujrzeć w nim siostry i braci, którzy próbują żyć Ewangelią, bo widzą w niej mapę do Nieba, a przede wszystkim uznać siebie za część tego duchowego organizmu. Sam tak właśnie postrzegam Kościół. I tak o nim staram się opowiadać ludziom, którzy pytają, dlaczego w nim jestem.
Skomentuj artykuł