Wielki Piątek jest po to, byśmy na nowo przeżyli Golgotę. Mamy milczeć, patrzeć i słuchać. Ale patrzymy na mroczną tajemnicę cierpienia i śmierci Jezusa, która nam się nie mieści w głowie, w świetle Jego Zmartwychwstania.
"Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści, a myśmy Go za skazańca uznali"
Ks. Jan Twardowski przypomina w jednym z wierszy, że całą Ewangelię trzeba czytać od końca, od pustego grobu, od Matki Boskiej Radosnej. Tak było na początku w Kościele - apostołowie głosili ustnie tylko to, że Jezus umarł i zmartwychwstał. I, co ciekawe, to wystarczyło, aby ludzie się nawracali. Dopiero później spisano mowy i cuda Jezusa.
Interesujące, że po angielsku dzisiejszy dzień nazwany jest "Dobrym", a nie "Wielkim" Piątkiem - "Good Friday". Dziwne, bo kiedy patrzymy na krzyż i śmierć Chrystusa po ludzku, to nic tam nie kojarzy się z dobrem. Bo widzimy cierpienie, zło, ludzkie okrucieństwo. Nadto, pytamy trochę bezradni i zalęknieni: Czy nie można było inaczej? Jak Bóg mógł do tego dopuścić? Wielki Piątek jest dobry, jeśli patrzymy na niego oczami Boga. A to jak patrzy na to wydarzenie Bóg, zapisane jest w chociażby czytaniach liturgicznych.
W pierwszym czytaniu Izajasz kreśli dramatyczny obraz Sługi, który dobrowolnie poświęca się i składa z siebie ofiarę. Prorok sześć razy powtarza, że cierpienie Sługi dzieje się za nasze grzechy, za nasze winy. Czy pisze o tym po to, by nas dręczyć? Nie, lecz by wyjaśnić, że ten niewinny Sługa jest z nami mocno związany, że Jemu na nas zależy, a także, by pokazać, że grzech to poważna sprawa, która ma poważne konsekwencje. Izajasz podkreśla, że Sługa obarczył się ciężarem, który my sami powinniśmy dźwigać. Ten ciężar to wina, konsekwencja obrócenia się do Boga plecami. Wszystko się wtedy zaburza, powstaje chaos, rozrywają się relacje, człowiek chce dobra, ale czyni zło. Nie moglibyśmy z takim balastem wejść do nieba.
I rzecz niesamowita, która nigdy nie wydarzyła się w historii ludzkości: Aby uwolnić nas od tego ciężaru, Chrystus sam czyni siebie ofiarą, a nie żąda żadnych ofiar od ludzi, jak to bywało w większości religii. Sam Bóg ofiaruje się, by człowiek mógł kochać, żyć dla innych, przebaczać. Sprawiedliwość Boga wyraża się w tym, że konsekwencje i karę trzeba ponieść. Miłosierdzie w tym, że robi to za nas Bóg. Miłosierdzie nie niszczy sprawiedliwości, ale ją wypełnia. Chrystus bierze winę na siebie zamiast nas. Wyręcza nas i wszystkich tych, którzy Go nienawidzą. I dzięki temu my możemy odzyskać zdrowie duszy, zaleczyć rany. I dzięki temu teraz jesteśmy chrześcijanami, mamy życie Boże, mamy nadzieję.
Św. Jan Chryzostom pisze, że na krzyżu Jezus stoczył za nas bój i nie wziął łupów dla siebie, lecz wszystkie przekazał nam. "Nasze miecze nie pokryły się krwią, nie cierpieliśmy agonii, nie zostaliśmy ranni, nawet nie widzieliśmy bitwy, a jednak do nas należy zwycięstwo. On walczył, korona należy do nas".
To dopiero jest bomba, eksplozja Bożej miłości, nigdy do końca niepojętej, która wybucha w Wielki Dobry Piątek.
Drugie czytanie z Listu do Hebrajczyków dodaje, że Jezus doświadczył cierpienia, by "mógł współczuć naszym słabościom", by wiedział, co to znaczy ludzkie cierpienie. To nie jest tak, że Bogu obojętne jest nasze cierpienie, że patrzy na nie z góry. Na krzyżu widzimy kogoś, kto obchodzi się naszym losem, bo jest z nami spokrewniony. I dlatego teraz jeszcze bardziej nam współczuje.
Jako uczniowie Chrystusa, którzy żyją dzięki męce i śmierci Jezusa, jesteśmy wezwani, by Bogu oddać pokłon, by "święcić Jego imię" To jest najważniejsze. Ale czego jeszcze oczekuje od nas dzisiaj i jutro Chrystus?
Podpowiada nam to założyciel naszego zakonu. Św. Ignacy Loyola pisze o dobrym smutku, gdy "dusza wylewa łzy skłaniające ją do miłości swego Pana, z powodu żalu za swoje grzechy, czy męki Chrystusa naszego Pana". Co ciekawe, nazywa ten stan pociechą duchową, znakiem bliskości Boga. Jest to smutek, który wyraża miłość, przyjaźń, życzliwość. Kiedy dziecko zachoruje, to rodzice się smucą, bo życzą mu jak najlepiej. Ignacy pisze, że gdy rozważam Mękę Pańską powinienem "prosić o współczucie i zmieszanie, ponieważ z powodu moich grzechów Pan idzie na mękę i usilnie pobudzać do boleści, smutku i łez".
A więc nie chodzi w ogóle o intelektualne rozgryzienie tajemnicy cierpienia, bo jej nie rozgryziemy. Co najwyżej poranimy się przy tym boleśnie. Chodzi o wzbudzenie uczuć do kogoś, kto jest mi bliski, o współcierpienie, żeby do mnie dotarło, że ten Cierpiący Sługa nie tylko umarł za jakąś abstrakcyjną ludzkość, ale "umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie".
Często w życiu doświadczamy bezsilności. Nie potrafimy uleczyć chorego, nie potrafimy rozwiązać wielu trudnych sytuacji, nie możemy usunąć przyczyny czyjegoś cierpienia. Ale możemy współczuć. Więcej zrobić nie mogę, ale to bardzo wiele. Współczucie to forma miłości. Dzielone cierpienie to połowa cierpienia - mawiają Niemcy.
Zmieszanie to pewien stan uczuciowy, który pojawia w sytuacji, gdy nie wiemy, co począć, jak w ogóle zareagować. Czujemy jakby odebrało nam mowę. Zmieszanie jest po to, byśmy przestali mędrkować, usprawiedliwiać się, robić wymówki. Bo w ten sposób bronimy się przed przyjęciem prawdy.
Czy potrafię jeszcze współczuć Panu? Czy krzyż jeszcze mnie rusza? Czy dociera do mojego serca to, że cała ta Golgota wydarzyła się i ciągle wydarza za mnie i dla mnie?
Skomentuj artykuł