Trzy lata temu podczas porannej mszy w Domu św. Marty papież przywołał w kazaniu cytat z Ojców Kościoła, malowniczo opisujący pieniądze jako "łajno szatana" (stercus diaboli).
Franciszek lubi wracać do tego określenia - używał go w wywiadach oraz np. w czasie przemówienia do przedstawicieli ruchów ludowych w Boliwii. Próbowałem ustalić, który to z szacownych Ojców Kościoła wykazał się taką retoryczną pomysłowością. Z moich poszukiwań wynika, że był to św. Bazyli (ale pewności nie mam; gdyby ktoś z Czytelników mógł pomóc, będę szczerze wdzięczny). Ktokolwiek by to był - miał, zdaje się, rację.
Lubię śledzić reakcje po każdym takim "strzale" papieża. Jedni zaraz zaczynają tłumaczyć, że tego, co mówi, nie można traktować dosłownie, bo Franciszek to prorok, a proroka traktuje się metaforycznie (ciekawe, że gdy mówili Benedykt XVI albo Jan Paweł II, to należało ich słowa brać dosłownie, bo to byli kapłani, a nie prorocy). Po drugie, wiadomo przecież, że pieniądze nie są łajnem, bo byłaby to moralna ohyda: dając biednemu jałmużnę, obdarowywać go najmniej szlachetną ze znanych człowiekowi substancją. Po trzecie, pieniądze są w najgorszym razie moralnie neutralne - to narzędzie w ręku człowieka, który może nim uratować życie lub zabić. Po czwarte - tu serdeczne pozdrowienia dla jednego z moich ulubionych krakowskich kapłanów - wiadomo, że Bóg stworzył człowieka biznesmenem, więc zarabianie pieniędzy jest tak naprawdę aktem komunii z Bogiem Twórcą.
Wszystko to wiemy. Papież (i może Bazyli) też to wiedzieli. A mimo to mówią: "łajno szatana". Dlaczego? Trafność tego określenia widać wyraźnie, gdy przyjrzymy się schematowi: gromadzenie-rozdawanie. Żyjemy w erze fetyszyzowania oszczędności oraz mylenia zapobiegliwości z chciwością. To część większego systemu. W naszych czasach pieniądz stał się środkiem produkcji. Ktoś, kto ma kasę, jest w stanie dzięki niej zarabiać, by mieć jej jeszcze więcej. Skutkiem wirtualizacji pieniądza są nie tylko szokujące statystyki dotyczące dystrybucji majątku na świecie (nigdy dość powtarzania: 65 najbogatszych osób ma dziś tyle pieniędzy co 3,5 mld najbiedniejszych), ale i postępująca degeneracja kolejnych obszarów dobra wspólnego (np. gra funduszy spekulujących cenami żywności na rynkach finansowych wykańcza indywidualnych rolników, przemysłowa hodowla roślin jadalnych na biopaliwa wyniszcza środowisko itd.). Pieniądz kumulowany dla samego kumulowania potrafi zasmrodzić człowiekowi sumienie. To Jezus mówił, że "łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego". Ileż było później w egzegezie pomysłów: że na pewno nie chodziło o wielbłąda, ale o linę (w aramejskim to podobno możliwe); że Jezus miał na myśli nie przyrząd do szycia, tylko małą bramę w murach Jerozolimy (której istnienia jak dotąd nikt nie potwierdził, ale zawsze to lepiej wygląda: brama, nawet najmniejsza, daje jednak więcej szans niż igła). Tak czy siak, spójrzmy np. na katalog świętych wyniesionych na ołtarze w ciągu ostatnich paru dekad. Ile wśród nich to osoby z listy "Forbesa"?
Papież Franciszek miał kiedyś powiedzieć, że optymalny stan konta dla chrześcijanina to zero: żadnych długów, żadnych zaskórniaków. Pieniądz gromadzony na czarną godzinę, na zabezpieczenie, na inwestycje, na to, by rozdać go tuż przed śmiercią - śmierdzi. Wystarczy jednak pozwolić, by był na bieżąco zużywany, i z czegoś budzącego wstręt staje się sługą dobrej sprawy. Metafora z łajnem wcale zgrabnie tu pasuje; wszak jest to - wypisz, wymaluj - historia guana, nieczystości pozostawianych latami przez morskie ptaki, których zwały były w stanie wywołać mdłości u najtwardszych zawodników, a puszczone w ruch służą jako znakomity nawóz, współprodukują pożywienie (a w niektórych przypadkach służą też jako materiał energetyczny, dając ludziom ciepło).
Pieniądze, gdy leżą, to gniją. A wraz z nimi gnije człowiek, który jest ich kolekcjonerem. Pieniądze wydane na czyjąś pensję, leki, jedzenie, sprawienie radości, spełnienie marzeń - dają życie. Staje się to, gdy zostaną w pewnym sensie unicestwione, znikną, bo na ich miejscu zjawi się to, co za nie innym kupiliśmy. Milion razy można większości z nas powtarzać, że trumna nie ma kieszeni, że w karawanie nie ma bagażnika, że cóż z tego, iż człowiek będzie najbogatszy na całym cmentarzu... A my i tak będziemy próbowali odłożyć, zabezpieczyć, wyrwać dla siebie. Przywoływany przez papieża może jeszcze częściej ewangeliczny fragment przestrzegający przed służeniem dwóm panom (Bogu i mamonie) bardzo wyraźnie wskazuje, że nie chodzi o to, by pieniędzy nienawidzić, ale o to, by ich nie kochać, nie ufać im, nie tęsknić za nimi, nie marzyć o nich, nie pokładać w nich nadziei, bo to należy się Bogu (i człowiekowi), ale nie biletom narodowych banków. To wszak jest czysta idolatria, pogaństwo i wstyd dla oświeconego człowieka.
Pisałem kiedyś, jak protestancka (i bardzo ewangeliczna) wspólnota z USA The Simple Way zorganizowała happening, rozrzucając 10 tys. dolarów z jakiegoś balkonu na Wall Street. Ludzie wszystkich statusów od maklerów po bezdomnych zaraz rzucili się, by to zbierać, stopniowo docierało do nich jednak, jak żałośnie wyglądają, pełzając na kolanach przed zielonymi papierkami z prezydentem. Część z nich wyszła stamtąd bogatsza o nowy wzrok, część - o sto czy dwieście dolarów.
Łajno szatana jest łajnem szatana, bo daje człowiekowi złudne poczucie, że to on, a nie Bóg, trzyma w ręku swój świat. Ilekroć sięgamy do portfela czy wchodzimy na konto - może (lub nie) powtórzyć się historia z rajskiego ogrodu. Że to wszystko pachnie socjalizmem? Oj, ciężkie jest brzemię Ewangelii, w której Jan Chrzciciel poucza, że jeśli masz dwa garnitury, płaszcze albo swetry, drugi powinieneś oddać temu, który nie ma żadnego (uwaga: drugi, nie trzeci, zostać z dwoma każdy umie, zostać z jednym - to jest dopiero wyzwanie). Że nie wspomnę już o tych okropnych Ojcach Kościoła grzmiących z ambon, że kto ma te dwie kurtki, jedną - ni mniej, ni więcej - ukradł biednemu.
Fragment książki Szymona Hołownii: Instrukcja obsługi solniczki
Skomentuj artykuł