Fachowcy nazywają to “ruminowaniem”, tj. biernym i nawracającym skupianiem się na objawach własnego cierpienia i na okolicznościach mu towarzyszących. Zwykli ludzie mówią o permanentnej frustracji lub ciągłym narzekaniu na wszystko i wszystkich. A my, katolicy, co powiemy? Że nosimy krzyż?...
Frustracja jest w modzie!
W Polsce każdy narzeka. Ba, malkontenctwo jest naszym narodowym znakiem szczególnym i aż dziwi, że Unia Europejska nie nakazała wpisywać go do naszych dowodów osobistych. Nawet gdy powodzi się nam nieźle, to z żelazną logiką potrafimy wykazać przysłowiową dziurę w całym. I nic na to nie poradzimy: taką mamy urodę.
Kogo nie stać na nowy samochód, narzeka na stary. Kto ma nowy, narzeka na brak ABS-u. Kto ma ABS, temu zbyt wysokie OC przeszkadza. A kogo stać na wysokie OC, ten z pogody będzie niezadowolony, choć nawet w największą szarugę czy zamieć może bezpiecznie pruć 120 kmh w terenie zabudowanym, bo sobie krzywdy nie zrobi, co najwyżej temu nieszczęśnikowi, który w złą porę i w złym miejscu stanie na drodze. A że stanie to pewne, bo nie stać go było nawet na jeden z tych używanych samochodów, na których sprowadzaniu pierwszy milion zarobił wspomniany pirat drogowy.
I tak łańcuch pokarmowy naszych powszednich frustracji się zamyka: wszystkiego nam może zabraknąć tylko nie powodów do niezadowolenia! Podobno nawet w niebie obawiają się naszego krytycznego stosunku do rzeczywistości. W jakim innym katolickim kraju przebojem mógłby się stać utwór, którego refren brzmiał: niebo, to dobre miejsce dla naiwnych, ale tu ich nie ma, nie ten adres ani czas?
Nieprzekonanych o słuszności powyższej tezy odsyłam do współczesnej Księgi skarg i zażaleń: internetu. W cyberprzestrzeni można znaleźć setki domen, na których nasi rodacy wyżalają się do woli i tyle, ile tylko dusza zapragnie. Ale nie trzeba nawet sięgać do aż tak wyspecjalizowanych stron, bo zwykłe komentarze, umieszczane na popularnych portalach internetowych, błyskawicznie nas przekonają.
Wrażliwsze dusze ostrzegam jednak przed zalewem cierpkich słów i gorzkich wyrzutów, suto okraszonych narodowymi wulgaryzmami. Ale dość tych narzekań. Raczej postawmy odważne pytanie: czy cały naród może się aż tak mylić? Czy rzeczywiście u nas obowiązuje zasada: im gorzej, tym lepiej?
Naród nie może się mylić
Cały naród nie może się mylić - to byłby śmiertelny cios dla podstaw demokracji jako takiej! Ale myli się ta cześć naszej nadwiślańskiej populacji, która uczyniła z frustracji swoja główna, by nie rzec jedyna umiejętność. Wbrew pozorom tu nie można strącić umiaru nie ryzykując utraty rozumu. Oczywiście można się ze mną nie zgodzić i zacząć dyskutować, by jakoś usprawiedliwiać wszechobecne niezadowolenie. Ale ostrzegam: nie bawią mnie już bon moty w stylu “pesymista, to dobrze poinformowany optymista”.
Nawet słuszne skądinąd analityczne wyprawy do źródeł naszych narodowych frustracji (np. do nieszczęść minionych wieków) przestały mnie interesować. Jeśli już je podejmować, to raczej z naszymi sąsiadami: trochę lepiej znają się na psychoanalizie (zwłaszcza ci ze ściany zachodniej), a i większy wyniosą pożytek z rozgrzebywania historycznych zaszłości (szczególnie ci ze ściany wschodniej).
Ja przekułbym miecze na lemiesze, tj. próbowałbym w tej naszej przykrej skłonności dostrzec coś pozytywnego i twórczego, a może nawet udałoby się wystawić ją na sprzedaż i nieźle zarobić. No bo kto powiedział, że ruminowanie jest moralnie złe a frustracja zakazana? Trucizna w małych dawkach bywa stosowana jako lekarstwo. Więc spróbujmy wycisnąć kilka ozdrowieńczych kropel z tych naszych polskich gorzkich żalów, bo na amerykański optymizm na pewno nie da się tego przerobić.
Wbrew pozorom głośne narzekanie ma swoje dobre strony. Niedawno w USA dowiedziono (eksperymentalnie oczywiście), że ujawnianie - na piśmie lub werbalnie - urazów emocjonalnych daje wiele korzyści, m.in. rzadsze wizyty u lekarza i narzekania na objawy somatyczne czy depresję, a u studentów lepsze wyniki egzaminów. Powód jest prosty: ujawnianie negatywnych emocji pozwala je lepiej poznać, uporządkować i znaleźć dla nich właściwe miejsce w życiu. Jeśli więc lamentować, to z głową na karku i tak, by oczyścić umysły i serca z chorobliwych kwasów. Ale jak osiagnąć te słuszną miarę w naszych słowiańskich głowach skłonnych do przesady, zwanej czasem fantazją? Moim zdaniem przez powrót do chrześcijańskich korzeni i kształtowanie wyobraźni.
Krzyż
Nie mam zamiaru wchodzić tu w subtelne teologiczne rozważania na temat rzeczywistości krzyża. Raczej ograniczę się do prostej refleksji na temat dwóch dobrze znanych i popularnych katolickich nabożeństw: “Gorzkich żali” i “Drogi krzyżowej”. Sądzę, że ich praktykowanie może przynieść konieczne wyciszenie dla życiowych frustracji i przywróci poszukiwaną słuszną miarę naszemu lamentowaniu.
Od dzieciństwa noszę w sobie niezapomniany smak i atmosferę tych nabożeństw. Jest coś niezwykłego w podniosłym rozpamiętywaniu męki i śmierci Pana Jezusa, coś co mi pozwalało i nadal pozwala patrzeć z większym pokojem na zło i na cierpienie, które spotyka mnie i każdego człowieka. Prócz religijnego przesłania te nabożeństwa mają bowiem ogromny walor terapeutyczny: pozwalają zbliżyć się do tajemnicy cierpienia i śmierci w sposób, który radykalnie zmienia wrażliwość.
Z jednej strony towarzyszy im przeżycie estetyczne, bo i język i muzyka są piękne (zwłaszcza na “Gorzkich żalach”), a z drugiej są to przeżycia surowe, które – by je głęboko odczuć – zmuszają do uruchomienia wyobraźni, myślenia, kojarzenia faktów. Rozważanie niewinnego cierpienia Jezusa, które ma zbawczy sens, choćby przez analogię daje odrobinę sensu także naszemu znoszeniu cierpienia. Tym bardziej, że nie skupia nas na własnym cierpieniu, ale odsyła do Jego osoby i otwiera na ten nowy sens krzyża. Bo krzyż po Chrystusie nie przestając być narzędziem nieludzkiej zbrodni stał się narzedziem zbawienia i nowej nadziei. I to jest paradoksalna prawda, która pozwala na wewnętrzną przemianę, jakiej nie osiągnie się przez żadną inną psychoterapie czy psychologie.
Szkoda, że dziś już niewielu katolików uczęszcza na tego typu nabożeństwa. Wolą oglądać krwawe jatki w TV, które żadnego waloru psychologicznego nie mają, a jeśli już to negatywny: znieczulają na ludzkie cierpienie i banalizują zło i przemoc. Poza tym oddziałują na te zmysły, które niewiele mają wspólnego z twórczym myśleniem. Jeśli już to z programowaniem, bo ktoś tak dźwiękowo i wizualnie nabuzowany z łatwością sięgnie po kolejną porcję sztucznych przeżyć.
A warto być świadomym ogromnej różnicy między wyobraźnią a światem wirtualnym. Wyobraźnia rodzi się z patrzenia, słuchania, czytania i tworzenia w umyśle obrazu opisywanej rzeczywistości. Rzeczywistość wirtualna jest gotową wersją wyobrażeń, przy których ważniejszy jest procesor osobistego komputera, aniżeli własny mózg. Człowiek z wyobraźnią potrafi sprostać nowej rzeczywistości, człowiek bez niej umie tylko narzekać.
Skomentuj artykuł