Ks. Grzywocz: te mity o Bogu są bardzo popularne. Niektórzy odchodzą przez nie z Kościoła
Osoba odchodząca od Kościoła nieraz mówi – tak jak człowiek, który niedawno przyniósł mi akt apostazji – że "ja już nie chcę tu być, ja chcę być samodzielny, chcę sam umieć podjąć decyzję, nie potrzebuję Boga, który za mnie decyduje".
Bóg nie jest nadopiekuńczym rodzicem, który nie pozwala na samodzielność
Często niewłaściwa teza dotycząca relacji do Boga wyraża się w przekonaniu, że jeżeli jestem blisko Boga, to nie mam samodzielności, Bóg mi ją odbiera. Osoba odchodząca od Kościoła nieraz mówi – tak jak człowiek, który niedawno przyniósł mi akt apostazji – że „ja już nie chcę tu być, ja chcę być samodzielny, chcę sam umieć podjąć decyzję, nie potrzebuję Boga, który za mnie decyduje. Nie chcę być jak mały chłopczyk wobec nadopiekuńczego ojca”. Na czym polega ta iluzja? Że Bóg jest Ojcem, który nie pozwala dziecku stać się dorosłym człowiekiem. To teza nieprawdziwa według teologii i duchowości chrześcijańskiej. Nie w takiego Boga wierzymy – wręcz przeciwnie, wierzymy w Boga, który wychowuje nas do samodzielności. Oczywiście prowadzi nas od pozycji dziecka, tak jak każdy ojciec. Ale dziecko staje się w końcu dorosłym – i jest wolą Boga, żeby w tym procesie człowiekowi towarzyszyć, żeby w tym procesie przejścia od postawy zależności wychowywać do wolności. „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” (Ga 5,1) – ku samodzielności, ku umiejętności podejmowania własnych decyzji. Wolą ojca czy matki jest to, żeby ich dziecko stało się samodzielne, żeby mogło odejść z domu do samodzielnego życia, nie tracąc relacji z rodzicami.
Mimo to świadomie albo nieświadomie fałszywe myślenie o Bogu często pojawia się w chrześcijaństwie. Może częściej nieświadomie. Wiele osób zachowuje się przed Bogiem jak małe, niezaradne dzieci – i to rodzi agresję, taką jak u tego człowieka, który chciał odejść z Kościoła. Spytałem go, skąd wie, że Bóg taki jest, gdzie taką wiedzę zdobył. Bo przecież On taki nie jest. Im bliżej Niego jesteśmy, im bardziej dojrzałą mamy z Nim relację, tym więcej mamy samodzielności. Wolą Boga jest moja samodzielność, nie muszę Go o wszystko pytać. Chyba że jestem zaburzony – wtedy tak jestem przez Boga traktowany. Przecież każdy normalny ojciec chwyci dziecko za rękę, żeby nie wpadło na ulicę. Bóg błogosławi moim decyzjom, jeśli są samodzielne, a jeśli się nie rozwijam, powie: „Dlaczego nie chcesz być samodzielny, czemu Mnie o wszystko pytasz? Dlaczego Ja mam o wszystkim zdecydować? Nie jesteś już przecież chłopczykiem. Masz dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat. Nie do tego cię wychowuję”.
Czasem ludzie myślą, że wolą Boga jest spełnienie jakiegoś bardzo ścisłego planu wobec nich. Że trzeba ten plan odkryć i że ta ścieżka nie pozostawia wiele możliwości wyboru. To niebezpieczna teza. Wolą Boga jest, żebyśmy tworzyli głębokie więzi z Nim, z ludźmi, z nami samymi. Jak to się konkretnie wyraża? Porównajmy dla przykładu dwa dialogi ojca z synem.
– Tato, podjąłem decyzję, że zmieniam pracę.
– Dlaczego?
– W nowej więcej zarabiam i obowiązki bardziej mi odpowiadają.
– Fajnie. Cieszę się, że sobie radzisz.
Mogę rozmawiać o swojej samodzielności. Nie muszę pytać:
– Tatusiu, zmienić tę pracę czy nie zmienić?
– Nie zmieniaj.
– Ok, dziękuję.
To drugie podejście nadaje się do terapii. Jeżeli takie zaburzenie dotyczy wiedzy, problem nie jest bardzo poważny, ale jeśli osobowości – to sprawa się komplikuje i potrzebny będzie długi proces zdrowienia człowieka (do tego jeszcze wrócimy). Na poziomie wiedzy wymaga to powiedzenia: „Bóg taki nie jest. Podejmuj decyzje. Wejdź z Nim w dialog, tak jak ze swoimi rodzicami, o ile są dojrzali”. Często spotykamy bowiem rodziców, którzy na dialog nie pozwalają i to oni decydują, jak ma być. Kiedy córka mówi, że oczekuje trzeciego dziecka, słyszy od wzburzonej matki: „A po co wam trzecie dziecko? Dwójka wam nie wystarczy? Kto je wszystkie wykarmi?”. W terapii często wychodzi na jaw, że rodzice za daleko interweniują w życie młodego małżeństwa. To podłoże wielu konfliktów. Młodzi chcą posadzić róże przed domem, ale ojciec wychodzi i mówi: „Co robicie? Przecież wiecie, że ja nie lubię róż”. Bo to on się tu czuje szefem, chociaż syn jest odpowiedzialny za dom.
A potem taka wiedza o ojcu jest przenoszona na Boga i wtedy pojmujemy Go jako kogoś, kto nie daje samodzielności, zabiera ją. Oczywiście nauka samodzielności przed Bogiem jest powolnym procesem, ale jeśli jestem dojrzałym człowiekiem, to przecież mam swoje sumienie i swój rozum. „Nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia” (2 Tm 1,7). Brak trzeźwego myślenia to jedno z częstych zaburzeń edukacyjnych, które sprawia, że ludzie odchodzą od Boga. Często są oni wychowani przez księży, którzy głoszą takie kazania i w taki sposób, jakby zwracali się do małych, nierozumnych dzieci, a nie do dorosłych. Wikary dwa lata po święceniach grzmi na ludzi, którzy mają dzieci w jego wieku, swoje przeżyli, pracują na uczelniach. A przecież to on jest tutaj chłopcem. Pewna osiemdziesięciopięcioletnia kobieta z arystokratycznego rodu poszła kiedyś do spowiedzi w Krakowie. Młody ksiądz pouczał ją jak dziewczynkę, aż nie wytrzymała i w końcu mu powiedziała: „Chłopczyku, daj sobie spokój, daj mi to rozgrzeszenie”. Nie pozwoliła się utrzymać w pozycji infantylnej.
Wolą Boga jest moja samodzielność, nie muszę Go o wszystko pytać. Chyba że jestem zaburzony – wtedy tak jestem przez Boga traktowany.
Bóg nie wyręczy mnie we wszystkim
Inną iluzją zaburzającą życie duchowe, osłabiającą wymiar dojrzałości człowieka, jest takie myślenie o Bogu, że skoro jest moim Ojcem, to wszystko za mnie zrobi. Zwalnia mnie z mojego wkładu, z mojego trudu. Z obserwacji wielu kierowników duchowych wynika, że taka wiedza – nawet nieświadomie, nie wprost wyrażona – czasem kieruje rozwojem życia duchowego. „Jeśli wierzę w Boga, to On za mnie dużo zrobi, i to bez mojej współpracy”. Tymczasem zauważmy, że na weselu w Kanie Galilejskiej to ludzie musieli wypełnić wodą stągwie. Musieli dołożyć swój trud, zaangażowanie – i dopiero wtedy naczynia, dzięki błogosławieństwu Boga, wypełniły się czymś lepszym. Ale nie została pominięta cała mozolność procesu. Czytamy o tym w adhortacji papieża Franciszka Amoris laetitia, kiedy mowa o małżeństwie i jego relacji z Bogiem.
Często dochodzi do nadużycia pojęcia cudu – że oto Pan Bóg w sposób cudowny nam pomaga. Oczywiście, że On nam pomoże, ale zawsze w spotkaniu dwóch wolności, dwóch dramatów: człowieka i Boga. Może rzecz jasna zrobić wyjątek, ale on nie jest regułą. Regułą jest nalewanie wody do stągwi albo przyniesienie sparaliżowanego przez czterech przyjaciół i opuszczenie go przez dach. Oni zrobili wszystko, co mogli – i doszło do przeniknięcia się dwóch światów. Iluzja edukacyjna może więc przejawiać się w niezrozumieniu tego, co należy do nas, do całego trudu na poziomie ludzkim i pomijaniu go. Chodzi o nadużycie pojęcia cudu, oczekiwanie, że nagle coś się zmieni bez naszego wysiłku. W dobie szybkich zmian technologicznych taka iluzja może się pojawić w relacji do człowieka, do Boga i do siebie samego.
Brak trzeźwego myślenia to jedno z częstych zaburzeń edukacyjnych, które sprawia, że ludzie odchodzą od Boga. Często są oni wychowani przez księży, którzy głoszą takie kazania i w taki sposób, jakby zwracali się do małych, nierozumnych dzieci, a nie do dorosłych.
Bóg nie jest Bogiem sztywnej normy
O innej iluzji dotyczącej relacji z Bogiem mówi w swoich wykładach o. Karl Frielingsdorf SJ: chodzi o rozumienie Boga jako Boga normy, Boga moralności, bardzo mocno skupionego na dobru i złu. W chrześcijaństwie nie lekceważymy moralności, norm, ale zbyt mocne ich akcentowanie prowadzi do katastrofy we wszystkich trzech wymiarach relacji. Pięknie pokazuje to papież Franciszek w Amoris laetitia w rozdziałach dotyczących chrześcijaństwa i norm (AL 304–306). Bardzo chrześcijańskie jest zdanie, że to szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu (Mk 2,27). Patrzymy na chrześcijaństwo w perspektywie więzi, a normy mają nam tylko w tym pomóc.
Im człowiek jest mniej dojrzały, tym bardziej trzyma się norm. Stale pyta – wolno czy nie wolno? Ale gdyby zapytać, dlaczego nie wolno, to nie umie odpowiedzieć. Jak to się ma do więzi, do relacji? Przekonanie, że jeśli jestem wierny normie, przepisom, to jestem w porządku przed Bogiem, jest błędem edukacyjnym. Nieraz ludzie spowiadają się z tego, że jedli mięso w piątek. Ale na pytanie spowiednika, dlaczego penitent uważa to za grzech, w jaki sposób wpłynęło to negatywnie na jego więź z Bogiem, z żoną, z dziećmi i sobą samym, zazwyczaj odpowiada: „Nie rozumiem księdza. Znowu się ksiądz czepia. Jest taki przepis? Jest. Zjadłem? Zjadłem”.
* * *
Fragment ebooka "Patologia duchowości" ks. Krzysztofa Grzywocza (Wydawnictwo WAM). Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł