Kiedy uczniowie Jezusa poprosili swego Mistrza, aby nauczył ich modlitwy - co zaowocowało słowami Ojcze nasz (por. Łk 11, 2-4) - uczynili to z potrzeby serca, ale też trochę z zazdrości wobec uczniów Jana Chrzciciela, który nauczył swych uczniów rozmawiać z Ojcem (por. Łk 11, 1).
Wnioskujemy stąd, że skoro Jan "ich nauczył", to musiało to być coś innego niż tradycyjna modlitwa Izraelitów, ponieważ tę już znali. Jan Chrzciciel może zatem posłużyć jako przykład ilustrujący prawdę, że mistrzowie duchowi potrzebni są między innymi po to, by uczyli nas modlitwy, czyli tego, jak mówić do Boga i jak Go słuchać.
W wyjątkowych przypadkach, gdy mamy do czynienia z wielkimi mistykami, powtarza się sytuacja ze wspomnianego jedenastego rozdziału Ewangelii Łukasza: to sam Pan Jezus uczy swych wiernych modlitwy, ci zaś przekazują ją innym, powiększając tym samym bogaty skarbiec naszej duchowości.
Przypowieść o gwałtownej burzy
Pośród bogatych treści Dzienniczka Siostry Faustyny znalazło się także takie opowiadanie: "Zbudziła mnie wielka burza, wicher szalał i deszcz, jakoby chmura była oberwana, co chwila uderzały pioruny. Zaczęłam się modlić, aby burza nie wyrządziła żadnej szkody; wtem usłyszałam te słowa: «Odmów tę koronkę, której cię nauczyłem, a burza ustanie». Zaraz zaczęłam odmawiać tę koroneczkę i nawet jej nie skończyłam, a burza nagle ustała i usłyszałam słowa: «Przez nią uprosisz wszystko, jeżeli to, o co prosisz, będzie zgodne z wolą Moją»".
Ta krótka historia, opisana już bez mała pod koniec Dzienniczka, do złudzenia przypomina doświadczenie największych proroków Starego Testamentu. Oni to przecież - o czym zdarza się nam zapominać - zanim zostali przygotowani do wypełnienia swojej misji, musieli przejść szczególną drogę, aby dzięki własnemu doświadczeniu stali się wiarygodni, nabrali zaufania i przekonania, że Bóg ich prowadzi, a w końcu by nie dali się zniechęcić oporem, a nawet wrogością, jaka ich spotka, gdy zaczną realizować swe posłannictwo.
Wspomnijmy tu - wyłącznie jako przykład, jakich wiele można znaleźć w Starym Testamencie - doświadczenie Proroka Ezechiela, gdy Bóg wyprowadza go na pole pełne wyschłych kości (por. Ez 37, 1-14).
Ukazując najpierw chaos prastarego cmentarzyska - leżą tam już tylko wyschłe, białe kości - Bóg nakazał Ezechielowi "prorokować", modlić się nad nimi, aby w konsekwencji rozpoczął się cofać proces rozkładu. Cały ten cud został podzielony na kilka etapów, w trakcie których Bóg mówił Prorokowi, aby modlił się jeszcze goręcej. Na koniec nastąpił morał, z którego Ezechiel dowiedział się, że wszystko to miało miejsce po to, aby on sam stał się mądrzejszy.
Opisane powyżej doświadczenie Siostry Faustyny było bardzo podobne: najpierw Bóg zaaranżował pewną sytuację, której groza sprawiała, że Siostra odczuwała bezsilność i strach, a następnie podpowiedział jej, co ma czynić. Rozwiązaniem okazała się modlitwa. Na koniec Faustyna dowiedziała się, że wszystko to zdarzyło się po to, aby ona sama stała się mądrzejsza.
Kiedy człowiek staje przed Bogiem na modlitwie, to niezależnie od intencji, z jaką przychodzi, i łaski, jaką chce wyprosić, zanim przystąpi do sedna sprawy, która jemu samemu wydaje się najistotniejsza i niecierpiąca zwłoki, musi pomyśleć o sobie. Spotkanie z Bogiem winno najpierw uspokoić i przemienić jego własną duszę, a dopiero w dalszej kolejności może przystąpić do omawiania spraw, z jakimi przyszedł. Ten, kto się modli - nieważne, o co i za kogo - najpierw modli się za samego siebie.
To dlatego ci, którzy są daleko od Boga, których nie łączy z Nim więź serca, nie są w stanie nic uprosić. Ich modlitwy są jak anonimy: wprawdzie poruszają istotne sprawy, ale ani nie wiadomo, w jakim celu, ani z jakiej przyczyny. Modlitwa nie może być urzędową rozmową dla załatwienia pewnych spraw, choćby najbardziej szlachetnych.
Winna stawać się osobistym spotkaniem, jakie dokonuje się w klimacie zaufania i miłości. Jeśli chcemy Boga o coś prosić, musimy do Niego przyjść albo przynajmniej duchowo się do Niego zbliżyć.
Tekst pochodzi z książki "Sztuka modlitwy"
Skomentuj artykuł