"Moja mama jest świętą!" - św. Joanna Beretta Molla we wspomnieniach córki [WYWIAD]

Joanna Emanuela Molla - fot. mat. własne.

Wywiad z Joanną Emanuelą, córką św. Joanny Beretta Molla. Wielu z nas o niej słyszało. To żona, matka, lekarz, kanonizowana święta, która heroicznie nie zgodziła się na aborcję, aby ocalić swoje dziecko. Urodziła córkę, ale przypłaciła to życiem. Zmarła po tygodniu agonii. A jak to przeżywali jej bliscy, mąż, pozostałe dzieci, ocalała córka i reszta rodziny? Opowiada o tym ta, która jej zawdzięcza życie, Joanna Emanuela.

Paweł Kosiński SJ: Jak to jest być córką świętej?

Joanna Emanuela Molla: Mam na imię Joanna Emanuela, jestem ostatnią córką świętej Joanny Beretta Molla. To przeogromna radość, ale i zaszczyt móc powiedzieć, że jestem córką świętej, że moją mamą jest święta. To naprawdę wielkie przeżycie móc świętować pośród wszystkich świętych również moją świętą matkę.

Mama urodziła mnie, a tydzień później zmarła, została wezwana przez Pana do nieba. Wcześniej była lekarzem pediatrą. Ja jestem lekarzem geriatrą. Praktykowałam swój zawód do stycznia 2003 roku, od kiedy musiałam się zaopiekować swoim ojcem.

DEON.PL POLECA

Kiedy po raz pierwszy słyszała pani opowiadania o przeżyciach swojej mamy, a zarazem o swojej historii?

- Wiedziałam, że mama zmarła tydzień po moim urodzeniu. Z tego powodu miałam wielkie poczucie winy wobec mojej matki, przede wszystkim dlatego, że to ja przeżyłam, a nie ona. Długo też nosiłam poczucie winy wobec mojego taty i rodzeństwa, że mama zmarła przeze mnie. Miałam poczucie winy, bo oni cierpieli znacznie więcej ode mnie. Kiedy mama zmarła Pierluigi miał 6 lat, Mariolina miała 5 lat, a moja siostra Laura miała tylko 3 latka.

"Nikt inny nie mógł tego dla mnie zrobić"

Kiedy dorastałam i byłam w stanie już więcej rozumieć, mój tata mnie przekonywał, że powinnam być spokojna, że nie powinnam mieć poczucia winy ani wobec mojego rodzeństwa, ani wobec mojej mamy. Według niej miałam takie samo prawo do życia jak moje rodzeństwo urodzone wcześniej. To, co mama zrobiła dla mnie, zrobiłaby dokładnie tak samo dla pozostałych. Ona doskonale wiedziała, że abym ja przyszła na świat, to tylko ona mogła być dla mnie narzędziem Bożej Opatrzności. Nikt inny oprócz niej nie mógł tego dla mnie zrobić.

Ja zawsze powtarzam, że rodzimy się dwa razy. Nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy poczęci przez naszych rodziców, ale też, kiedy nasza matka pozwala nam przyjść na świat. Ile dzieci, niestety, nie dostaje tej szansy, by ujrzeć światło dzienne. Moja mama zaufała Opatrzności, że zadba o rozwój i edukację mojego rodzeństwa przez działania mojego ojca czy innych członków rodziny. Ale mnie to tylko ona mogła pomóc.

Proszę nam opowiedzieć o tych dramatycznych chwilach w życiu waszej rodziny.

- Przez sześć i pół roku małżeństwa z tatą moja mama miała sześć ciąż. Najpierw urodzili się Pierluigi, Mariolina i Laura. Mama chciała, żeby Pierluigi miał brata, ale miała dwa spontaniczne poronienia. Tak więc ludziom, matkom, które poroniły i proszą mnie o modlitwę, ponieważ bardzo cierpią, ja mówię: patrzcie, moja mama dobrze was rozumie, bo ona też przeżyła takie doświadczenie. Bardzo cierpiała i dzieliła te przeżycia z moim tatą. Ja byłam szóstą ciążą. To wiele mówi o tym, jak rodzice byli otwarci na życie, jak mieli wielką miłość do życia.

Pod koniec drugiego miesiąca ciąży, a był to wrzesień 1961 roku, zdarzyło się, że mama i tata byli na wakacjach w górach ze swoimi małymi dziećmi.

Medycyna przed laty była na gorszym poziomie niż dzisiaj. Inne były wtedy środki diagnostyczne, na przykład takie podstawowe narzędzie jak ultrasonografia, a środki terapeutyczne także nie były zbyt dobre. Stało się, że w czasie ciąży na brzuchu mamy pojawił się obrzęk. Mama była w pierwszym trymestrze i odczuwała znaczny ból. Ponieważ nie było USG musiała zostać hospitalizowana, aby zbadać, co jej dolega, czym jest ten obrzęk obok ciąży. Została hospitalizowana w Monzy, ponieważ tam był jej lekarz ginekolog. On zdiagnozował, że był to sporych rozmiarów mięśniak macicy, choć całkowicie łagodny.

Czyje życie wybrać?

- Lekarze powiedzieli mamie, że może dokonać trzech wyborów. Pierwsza możliwość to histerektomia, czyli usunięcie macicy wraz z aktualną ciążą. To całkowicie ochroniłoby jej życie, ale nie mogłaby już mieć dzieci. Druga możliwość, mniej radykalna, to chirurgiczne usunięcie tego mięśniaka, a zarazem usunięcie ciąży, zachowując jednak możliwość posiadania dzieci w przyszłości. Trzecia możliwość to usunięcie samego mięśniaka, zabezpieczając ciążę, a następnie ją kontynuując. Był to jednak najbardziej ryzykowny wybór dla życia mamy. Ona, jako lekarz, wiedziała o tym dobrze.

Mama dokonała wyboru i błagała chirurga, by usunął tylko mięśniaka, ale całkowicie ratował ciążę. Mój tata podzielał wybór mamy. Inny mąż mógłby zdecydować inaczej. Powiedzieć: „nie, nie możesz zostawić mnie samego z czwórką dzieci”. Ale tato w pełni podzielał wiarę mamy, byli na tej samej "długości fali".

Doświadczony chirurg usunął tylko mięśniaka. Mama dziękowała Panu za uratowanie mojego życia i miała jeszcze siedem miesięcy do porodu. Tato zawsze powtarzał, że mama wykazała niezwykły hart ducha. Kontynuowała wypełnianie swoich obowiązków jako matka, żona i lekarz. Pracowała jako lekarz praktycznie do kilku dni przed pójściem do szpitala na poród. Oczywiście zawsze miała nadzieję, że Pan uratuje także jej życie, a nie tylko moje. Świadczy o tym i to, że dwa tygodnie przed porodem, powiedziała mojemu ojcu: „Piotrze, jeśli musielibyście wybierać między mną a dzieckiem"więc miała nadzieję, że jej się uda, tak mi się zdaje – "jeśli będziecie musieli zdecydować między mną a dzieckiem to bez wahania – wybierzcie, i tego się domagam, wybierzcie dziecko, ratujcie je”. Wyobraźcie sobie mojego tatę, jak biedny mógł zareagować. Próbował uspokoić mamę i mówił: „Joanna, zobaczysz, że Pan zbawi was oboje”.

Poród i agonia...

- Ojciec uszanował po raz drugi wybór mamy, ponieważ dobrze ją znał, jej hojność, jej ducha poświęcenia, jej święty szacunek dla życia. Niestety w czasie porodu wydarzyło się coś złego.

Mama udała się do szpitala w Wielki Piątek, 20 kwietnia 1962 roku po południu. Lekarze, ponieważ przeszła wcześniej operację usunięcia mięśniaka, chcieli, by urodziła naturalnie, myśląc, że jest to najmniej ryzykowny sposób. Dziś lekarze działaliby inaczej - tak mi przynajmniej powiedzieli. Niestety, nie poszło to po ich myśli. Rano, w Wielką Sobotę o godz. 11 zrobili mamie cesarskie cięcie. Ja wtedy przyszłam na świat. Kilka godzin później mama poczuła się źle. Miała bardzo wysoką gorączką i okropne bóle brzucha, ponieważ pojawiło się septyczne zapalenie otrzewnej jako powikłania po porodzie.

Wtedy rozpoczęła się prawdziwa agonia mamy, jej Kalwaria, jakby towarzyszyła Jezusowi w drodze krzyżowej na górę Kalwarii. I podczas tej swojej agonii kilka razy powtarzała: „Jezu, kocham Cię. Jezu, kocham Cię”. Po tym, jak przezwyciężyła pierwsze momenty tej agonii, powiedziała mojemu ojcu: „Piotrze, widzisz, teraz zostałam uzdrowiona. Piotrze, byłam już po drugiej stronie i gdybyś wiedział, co zobaczyłam. Kiedyś ci o tym opowiem. Ale ponieważ byliśmy zbyt szczęśliwi z naszymi wspaniałymi dziećmi, pełnymi zdrowia i łaski, z wszelkimi błogosławieństwami nieba, wysłano mnie z powrotem na dół, abym jeszcze trochę pocierpiała, ponieważ nie jest dobrze, aby stanąć przed Panem bez oczyszczenia przez cierpienie”. Tata zawsze powtarzał: „jestem pewien, że od tego momentu Joanna nigdy nie ustała w swojej akceptacji cierpienia w agonii, w jej rozmowie z Panem i jej komunikacji z niebem. Nie chciała już, żebym ją pieścił i całował. Należała już do nieba”.

Aż do ostatniego momentu chciała przyjmować Eucharystię, a jak nie mogła przełykać, przyjmowała cząstkę do ust. Prosiła mojego ojca: „Piotrze, zabierz mnie do domu w Ponte Nuovo di Magenta, do naszego domu rodzinnego, przenieś mnie do naszego łoża małżeńskiego, gdzie urodziłam nasze dzieci”. Lekarze pozwolili na to dopiero w sobotę ‘In Albis’, 28 kwietnia, kiedy zobaczyli, że nie mogą nic więcej zrobić, by ją uratować.

Tato przywiózł karetką mamę do domu w Ponte Nuovo di Magenta o 4 rano. Mama zmarła w swoim łożu małżeńskim o 8 rano, w wieku zaledwie 39 lat.

A jak to się stało, że mama została świętą?

- Święci nie pojawiają się znikąd. Moja matka została beatyfikowana przez papieża, św. Jana Pawła II, zaledwie 32 lata po śmierci, 24 kwietnia 1992 r., w stosunkowo krótkim czasie dla Kościoła. Procesy beatyfikacyjne często trwają znacznie dłużej. Procesu beatyfikacyjnego dla mamy chciał papież Paweł VI. On dowiedział się o mamie, kiedy był arcybiskupem Mediolanu. Nie poznał jej osobiście, ale później zapoznał się z jej życiem i okolicznościami śmierci. I uświadomił sobie, że to postać godna otwarcia procesu beatyfikacyjnego. Chciał przez to pokazać, jak ważne jest, aby Kościół ukazywał jako przykład i wzór, nie tylko założycieli i założycielki zakonów, nie tylko duchownych, ale także świeckich, także kobiety i matki.

Joanna Emanuela Molla - fot. mat. własne.W latach 70-tych XX w. ja byłam bardzo mała, także moje rodzeństwo. Dla mojego taty perspektywa rozpoczęcia procesu kanonicznego była bardzo bolesną decyzją. Chciał, bowiem, aby całe to cierpienie zostało w naszej rodzinie. Obawiał się, że dla nas, dzieci, za każdym razem będzie to wielki ból. Bał się prasy – i miał rację. Tego, co pewne gazety będą wypisywać na temat mojej matki, oczywiście nie na korzyść życia.

Czy tato opowiadał wam o tym, co go ostatecznie przekonało?

- Tak, oczywiście. Ja miałam zaledwie tydzień, kiedy mama odeszła. Wszystko, co wiem o niej, co wiedziałem, zwłaszcza poprzez żywe wspomnienia i świadectwa, pochodziło od ojca. Potem od moich wujków, braci mojej mamy, od ludzi z grupy Akcji Katolickiej, drogich sióstr kanosjanek z Ponte Nuovo di Magenta, gdzie mieszkała moja mama, a następnie z tego, co pisała w swoich listach i notatkach. Ale oczywiście to mój tata był głównym źródłem informacji.

Żeby mogła czynić dobro także z nieba

Nie było mu łatwo zdecydować. W końcu zgodził się na otwarcie procesu, bo zdał sobie sprawę, że Joanna w całym swoim życiu działała tylko dla dobra bliźniego a on nie chciał być przeszkodą, żeby mogła czynić dobro także z nieba.

Jaki był sekret świętości mamy?

- Moja mama została beatyfikowana i kanonizowana przede wszystkim ze względu na to, jak żyła. Matka została nazwana "świętą codziennego życia". Znakomicie to wyraził kardynał Carlo Martini, jezuita. Kiedy był arcybiskupem Mediolanu, podczas beatyfikacji mojej mamy w jednym z artykułów, które o niej napisał, a był jej wielkim czcicielem, powiedział tylko te słowa: „Joanna jest z całą pewnością świętą codziennego życia i w tym sensie jest dla nas wielką nadzieją. Miała zwyczajne warunki życia. Jako nastolatka, młoda kobieta, lekarz i matka rodziny. Przeżywała swoje życie z oddaniem i wykorzystywała je czyniąc w nim miejsce wzrostu dla miłości i daru z siebie. Dotyczyło to wszystkiego, co spotykała, ludzi i wydarzeń. Kochała życie i dobre rzeczy w życiu, muzykę, sztukę, wędrówki po górach, które zbliżały ją do Boga. Umiała stawić czoła ze spokojem niewygodom i codziennej pracy, znudzeniu, rutynie, monotonii i banalności pewnych dni. Tajemnicą jej niezwykłego codziennego życia była wiara otrzymana od rodziców, chroniona i rozwijana słowem Bożym, karmiona Eucharystią, wypróbowana w tyglu miłości. Wiara oświecona przez krzyż Chrystusa i chwałę Zmartwychwstałego”.

Do świętości prowadzą rzeczy, które każdy z nas ma do dyspozycji

Kard. Martini zastanawiał się nad tym, jakie środki moja mama używała, aby dojść do świętości. „Zobaczcie – tak mówił – to są rzeczy, które każdy z nas ma do swojej dyspozycji. To życie codzienne w parafii, codzienna Msza św., zaangażowanie w Akcję Katolicką, zwyczajne życie modlitwą i pobożność właściwa ludziom prostym, formy kontaktu z Bogiem sugerowane przez zwyczajne duszpasterstwo parafialne. Dlatego jesteśmy bardzo wdzięczni naszej błogosławionej za to przesłanie, które jest proste, a zarazem wielkie”.

Św. Jan Paweł II kanonizował moją mamę na placu św. Piotra w Rzymie 16 maja 2004 r. Była to ostatnia osoba kanonizowana przez niego. Był na niej obecny także mój ojciec. Miał wtedy 92 lata. Zdarzyło się bodajże po raz pierwszy w historii Kościoła, że mąż był obecny na kanonizacji swojej żony. Ojciec Święty wtedy powiedział, że „całkowita ofiara z siebie, która zakończyła jej życie, świadczy o tym, że tylko ci, którzy mają odwagę oddać się całkowicie Bogu i braciom prawdziwe realizują samych siebie”. I nazwał heroiczne świadectwo mojej mamy "prawdziwą pieśnią życia".

Ja wciąż powtarzam, że mama zakończyła swoje przykładne życie ofiarą i darem, abym ja mogła się narodzić. Ostatni gest ukoronował jej życie.

PK: Bardzo dziękuję za tę część naszej rozmowy.

DEON.PL

Wcześniej duszpasterz akademicki w Opolu; duszpasterz polonijny i twórca Jezuickiego Ośrodka Milenijnego w Chicago; współpracownik L’Osservatore Romano, Studia Inigo, Posłańca Serca Jezusa i Radia Deon oraz Koordynator Modlitwy w drodze i jezuici.pl;

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Moja mama jest świętą!" - św. Joanna Beretta Molla we wspomnieniach córki [WYWIAD]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.