Zmarł dokładnie 4 lata temu. Był wyjątkowym księdzem. Najbliższa rodzina, przyjaciele, współpracownicy - ci wszyscy, którzy spotkali ks. Jana mówią o nim jasno: "nie spotkaliśmy bardziej autentycznego człowieka". Poznaj ich historie związane z Janem. I przesłanie, jakie po sobie pozostawił.
O świętym, do którego zaczął się modlić, kiedy bał się najbardziej
Razem ze świeckim kolegą chcieliśmy założyć szkołę katolicką, wykorzystując do tego zaplecze parafialne i hospicyjne oraz środki unijne. Miałem nawet od arcybiskupa pisemne pozwolenie na rozpoczęcie działań. Uzyskałem zgodę od rodziny pana marszałka, by szkoła nosiła imię Macieja Płażyńskiego, który dwa lata wcześniej zginął w katastrofie smoleńskiej. Tymczasem w kurii zaczęły pojawiać się donosy.
Okazało się, że pomysłowi sprzeciwia się ówczesna dyrektorka puckiego gimnazjum oraz ówczesny burmistrz, którzy postrzegali naszą inicjatywę jako konkurencję. Arcybiskup, zapewne wprowadzony w błąd, przysłał do nas komisję. Komisja, trzymając się dość niskich, a wręcz obrzydliwych standardów, przesłuchała proboszcza, mojego kolegę i mnie. Dopuszczano się nawet straszenia w iście ubeckim stylu, włącznie z niepokojącymi telefonami i oczernianiem ludzi. Członkami tej komisji byli księża, których znałem. Jeden z nich piastował funkcję dyrektora nieodległych szkół katolickich, dla których nasza inicjatywa mogła być niewygodna.
- Stres, który przeżywałem, bardzo się nasilił. Przyszłość hospicjum zawisła na włosku. Bałem się też o siebie. Dręczyła mnie myśl, że zostanę przeniesiony poza Puck. Nie mogłem spać. Drżałem o losy hospicjum. Zrozumiałem, że pobudki kierujące komisją są naprawdę niskie. Tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o pieniądzach, nie można spodziewać się niczego dobrego.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że mogliśmy, nie narażając się na kary, wycofać się z projektu unijnego. Zrobiliśmy to. Kolega jednak dopiął swego i założył tę szkołę jako świecką, a jego przedsięwzięcie nadal funkcjonuje. Jednak w tym okresie doświadczałem tak dużego strachu, że ciężko było mi żyć.
- Zacząłem wtedy modlić się za wstawiennictwem księdza Jerzego Popiełuszki. Popiełuszko w jednym z wywiadów skarżył się, że czasem czuje się gorzej traktowany przez pracowników kurii niż przez ubeków. Kurialiści nękali go, bo oceniali, że uderza w kompromis między władzą a Kościołem zawarty po stanie wojennym. Jego działaniom zarzucali politykierstwo i gwiazdorstwo.
Kiedy w roku milenijnym kardynał Józef Glemp przepraszał za grzechy ludzi Kościoła, z widocznym wzruszeniem mówił o swojej osobistej winie. "Nie byłem w stanie uratować księdza Jerzego". By nie wspomnieć tego, że świętej pamięci kardynał Józef zagrał w filmie Popiełuszko samego siebie. To pokazuje klasę zmarłego kardynała.
- W obecności proboszcza zacny prałat, członek komisji, zwrócił się do mnie tymi słowami: "Wydaje ci się, że jak raz stanąłeś pod latarnią, to będziesz kurwą przez całe życie?". Miał na myśli to, że będę wykorzystywał fakt powołania hospicjum do budowania własnej pozycji i wygodnego życia.
Nadmienił także, przeklinając mi do ucha: "Co ty myślisz, że media cię obronią? «Wyborcza» z TVN? Zniszczymy cię". Wściekałem się strasznie. Aż się trząsłem na myśl, że ludzka podłość może zniszczyć hospicjum. I bałem się o siebie, czy będę mieć odwagę na swoje własne non possumus. Jak postąpię?
Wtedy zacząłem prosić księdza Jerzego o wsparcie, by wyzwolił mnie z tego panicznego strachu. Dziś jestem już wolny, także od przywiązania do hospicjum za wszelką cenę. Kiedy później przyszła wiadomość o chorobie, znów odczułem bliskość z księdzem Jerzym. On też żył ze świadomością, że śmierć na niego czyha, a mimo to nie zrezygnował z robienia tego, co uważał za swój obowiązek.
Tekst jest fragmentem książki: "Życie na pełnej petardzie"
Nasz brat Jan Kaczkowski (1977-2016)
Takiego go poznaliśmy. Taki był. Takiego chcemy go zapamiętać. On naprawdę żył na pełnej petardzie. I dawał nadzieję - wierzącym i niewierzącym. Właśnie taki był ksiądz Jan Kaczkowski.
Skomentuj artykuł