Przestrzenie duszy

Przestrzenie duszy
(fot. shutterstock.com)
Richard Rohr

Nasza dusza jest o wiele większa niż my! Musimy się w niej tylko odnaleźć. Gdy nauczymy się żyć w jej rozległej przestrzeni, odnajdziemy język łączący nas ze wszystkim i ze wszystkimi wokół.

Pan przyzwolenia

DEON.PL POLECA

Bóg jest panem przyzwolenia pomimo wysiłków ego, kultury, a nawet religii, chcących zabronić Bogu przyzwalać. Pokażcie mi, gdzie Bóg nie przyzwala. Przyzwala, by gwałcono kobiety, przyzwala, by zgwałcone kobiety zachodziły w ciążę. Przyzwala na zwycięstwa tyranów i pozwala mi popełniać wciąż te same błędy. Nie narzuca ludziom swoich dziesięciu przykazań. Totalne przyzwolenie Boga jest przedmiotem największych skarg i lamentów ludzkości. Konserwatyści tak bardzo pragną, by Bóg karał grzeszników, że każdą klęskę żywiołową gotowi są uznać za dowód Bożych kar; potem, w ślad za siłami przyrody, sami próbują wynajdować podobne kary. Liberałowie odrzucają Boga, gdyż zezwala na ludobójstwo i tortury, co nie pasuje do ich na pozór żelaznej logiki. Gdybyśmy mieli być naprawdę szczerzy, przyznalibyśmy w większości, że Bóg nas oburza i bardzo rozczarowuje. Zanoszone publicznie modlitwy w ogromnej mierze świadczą o tym, że wolelibyśmy Boga, który dominuje i kontroluje, od Boga, który przyzwala.

Zarówno Bóg, jak i prawdziwe "ja" oczekują od nas jedynie tego, byśmy pozwolili im w pełni być sobą i hojnie udzielać nam siebie. Wówczas dzieje się najważniejsze. Wieczne Źródło będzie biło zawsze, a jego wody popłyną ku tym, którzy go zapragną. Zaryzykowałbym próbę zdefiniowania Boga jako "najgłębsze przyzwolenie", posunięte aż do skandalicznej "współpracy ze złem" - z klęskami żywiołowymi, ale i ze złem będącym dziełem człowieka. Dając się boskiej pełni porwać i zatrzymać, podejmiemy nieznane, niebezpieczne i ryzykowne wyzwanie, bo na tym właśnie polega "zbawienie". Panu przyzwolenia zezwolimy, by pozwolił nam czynić, co chcemy, nawet jeśli to będzie najgorsze zło. Ucząc się stopniowo uczestniczyć w boskiej wolności, musimy Bogu wybaczyć jego posuniętą zbyt daleko szczodrość. I nie jest to tylko mój "liberalny" pogląd; to samo mówi Jezus (por. Mt 20, 15), ale my z jakiegoś powodu tego nie słyszymy.

Gdy nasza dusza osiągnie swą prawdziwą jaźń, okazać się może zadziwiająco koncyliacyjna i wyzbyta egoizmu czy też potrzeby separowania się. Może się również okazać, że zupełnie przestała odpowiadać oczekiwaniom -nas samych i naszych bliźnich. Dla duszy naturalne jest dążenie do wyzbycia się wszelkiego przywiązania i uzależnienia. Dusza nie czepia się niczego, niczego się nie trzyma. Cel swój osiąga, nie tyle robiąc to czy tamto, ile raczej uczestnicząc w łasce czystego bytu.

Wtóruje odważnym i niebezpiecznym słowom św. Pawła: "Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę" (1 Kor 6, 12). Ostatecznie zamiast działać (human doing) zaczynamy być (human being). Jesteśmy, siedząc pogrążeni w modlitwie - ćwiczymy się w pozornej bezczynności, ufnie przyjmujemy niezdolność do czynu, co po pewnym czasie radykalnie zmienia nasze wewnętrzne struktury, które kształtują podejmowane przez nas działania. Ludzie uduchowieni, niezmiennie odnosząc się do siebie samych z pokorą i szczerością, nawykli do podejmowania ryzyka: znają reguły i wiedzą, jak należy je łamać. Prawdziwe "ja" nie pozuje, nie jest pretensjonalne. Jak mówi św. Augustyn, dusza odkupiona "kocha Boga i czyni, co chce", a nie jest to wcale tak proste, jak by się mogło wydawać. Istota takiego postępowania polega na tym, iż dusza i prawdziwe "ja" wiedzą, że w życiu nie chodzi o mnie; za to mnie chodzi o życie. Prawdziwe "ja" jest w tym samym stopniu wyjątkowe co pospolite. Mój duchowy ojciec, św. Franciszek, powiedziałby pewnie tak: "ma wszystko, a więc niczego nie potrzebuje".

Większość ludzi pozostaje tak zauroczona swym fałszywym (wymyślonym) "ja", że albo wątpi w istnienie swego "ja" prawdziwego lub go nie akceptuje, albo w ogóle nie ma świadomości jego istnienia. Żyją w lęku i cierpią z powodu własnej wrażliwości. Tak bardzo angażujemy się w wytworzenie fałszywego "ja", że nie dopuszczamy do siebie myśli o jego nieprawdziwości - że nie jest "mną".

Nawet ludzie wierzący pielęgnują często i koncypują przez większą część życia swe nowe, fałszywe "ja" "chrześcijańskie", podczas gdy głęboka tożsamość czy prawdziwe "ja" pozostają nietknięte w ukryciu (Ef 4, 24). Ego prowadzi swą grę, która i tak skończy się niepowodzeniem. Być najbardziej ortodoksyjnym katolikiem w Filadelfii czy najlepszym republikaninem w Alabamie albo odczuwać nieprzepartą chęć udowodnienia swej heteroseksualności - tego chcieć może tylko fałszywe "ja". Prawdziwa "jaźń" wie tylko, jak Maryja, że "wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny; święte jest Jego imię" (Łk 1, 48).

Nasze społeczeństwo, choć pod wieloma względami jesteśmy rozwinięci i cywilizowani, stało się słabe i zatomizowane. Każdy z nas pragnie być zauważony i potraktowany serio, każdy ma nadzieję na swoje pięć minut. Jak na ironię, mimo że wciąż mamy takie potrzeby, ani sami siebie nie traktujemy poważnie, ani nie pozwalamy traktować się poważnie Bogu. Większość dzisiejszych przekonań przypomina chorągiewkę na wietrze; zmieniają się wraz z powiewami politycznego piaru, z bez przerwy zmieniającym się układem nagłówków gazet i newsów, które muszą wypełnić dwadzieścia parę minut programów informacyjnych. W świecie fałszywego "ja" istnieje tylko moda i wieczny show i właściwie powinien nas zdumiewać fakt, że ludzie jeszcze zadają sobie trud, by wierzyć w te przedstawienia i przejmować się ich treścią. Naprawdę jesteśmy niewolnikami przemysłu reklamowego, żyjemy w świecie serialu Mad Men. Nic dziwnego, że buddyści nie wahają się nazwać tego wszystkiego "pustką".

Świat fałszywego "ja" jest smutny i zagrożony rozpadem. A jednak we wnętrzu każdego z nas kryje się odpowiedź, której szukamy. Nasze problemy mają rozwiązania - nie w świecie mody, lecz faktów. Nasze prawdziwe "ja" wie, że nie mamy dokąd tak pędzić. Jesteśmy już u siebie - wolni i spełnieni. Na tym polega istota dobrej nowiny. Czymże innym miałaby być "radość wielka", która stanie się, jak obiecali pasterzom aniołowie w Betlejem, udziałem wszystkich (Łk 2, 10)? Mimo to wolimy żyć w świecie, w którym się wygrywa i przegrywa, mimo że większość z nas dzieli los przegranych; wolelibyśmy może nawet uznać się za ofiary losu, niż odważyć się i pozwolić Panu przyzwolenia, by umożliwił nam wszystkim wygraną w prawdopodobnie jedynym stworzonym przez Niego świecie.

Przestrzenie duszy

Jest w nas coś, co trwa pomimo wszystkich zmian i zmagań, pomimo zgiełku bitew, w których ścierają się absolutne rzekomo racje. Jakaś część nas cierpliwie znosi dobro i zło, by odkrywać stopniowo pełne podobieństwo do Boga. Jakaś część nas nie chce wydawać pochopnych sądów. Woli czujnie i cierpliwie trwać w pełnych tragizmu sprzecznościach, które niesie niemal każda chwila. Jest krynicą miłosierdzia - przestronna, cicha, spokojna i pomocna; wszystko, co przez nią przechodzi, przyjmuje i oddaje. Jest przeciwieństwem świadomości z jej nieprzerwanym przymusem sądzenia, moglibyśmy ją więc nazwać czystą przytomnością. Przytomność to nie "myślenie". Nie daje się wciągać w wir emocji i szamotaninę myśli, nieodłącznie towarzyszącej naszemu życiu, zanim osiągnie ono kres i przeminie. Patrzenie na siebie i świat z perspektywy tej niepojętej ciszy nazywamy kontemplacją. Święta Teresa z Avili pisze w Zamku wewnętrznym: "Dusza jest przepastną przestrzenią; opisując jej ogrom, nie sposób popełnić przesady; [...] słońce świeci tu w każdym zakątku [...] i nic nie zdoła pomniejszyć jego piękna". To właśnie nasza dusza. Bóg-w-nas. Nasze prawdziwe "ja".

I wiecie co? Nasza dusza jest o wiele większa niż my! Musimy się w niej tylko odnaleźć. Gdy nauczymy się żyć w jej rozległej przestrzeni, odnajdziemy język łączący nas ze wszystkim i ze wszystkimi wokół. Straci dla nas wszelki sens język wykluczenia i dominacji. Trwając w prawdziwym "ja", wiemy, że nie jesteśmy sami, lecz "należymy" w głębi duszy do Boga i do wszechświata (1 Kor 3, 23). Nie musimy już się starać, by czuć się kimś ważnym. W głębi serca wiemy, że jesteśmy ważni, gdyż Bóg "uczynił nam wielkie rzeczy" (Łk 1, 49), tak jak Maryi, która nie roztrząsała, czy jest aby dość ważna i godna, czy też nie. Jeśli Bóg był tak szczodry i łaskawy, że tu i teraz włączył nas do tego świata, dlaczegóż by miał na tamtym świecie zmienić zdanie? Tylko miłość jest wieczna; miłość uwalnia nas od fundamentalnego lęku przed śmiercią. To naprawdę świetna sprawa.

"Gdzie ten list rozwodowy waszej matki, na mocy którego ją odprawiłem? Albo któryż to jest z moich wierzycieli, któremu was zaprzedałem? Czyż zbyt krótka jest moja ręka, żeby wyzwolić?" (Iz 50, 1-2). Czy Jezus po zmartwychwstaniu zmienił plan? Czy jego miłość stała się warunkowa i zaczęła wykluczać, choć za jego ziemskiego życia było dokładnie przeciwnie? To, co wyznawał całym sobą - pełnia pokoju i boskiego przebaczenia -nie zmieniło się po zmartwychwstaniu (J 20, 22); stało się tylko niezasłużenie udziałem tłumu, który, chowając się za zamkniętymi drzwiami, całkowicie go zawiódł. Wspólnota świętych - zwana w Credo "świętych obcowaniem" - jest wspólnotą grzeszników.

Nie twórzmy naszego prawdziwego "ja", nie próbujmy na nie zasłużyć czy wypracować go sobie, wkładając w to jakiś wysiłek - moralny czy rytualny. Ono jest danym nam wszystkim, bez wyjątku i na zawsze, darem miłosierdzia. Nie szturmujmy naszego prawdziwego "ja", jak podczas zdobywania niebosiężnych szczytów. Nie bójmy się spaść w jego głębię. Wówczas paradoksalnie odnajdziemy wreszcie siebie. Nasze małe, fałszywe "ja" wyda nam się odległą dygresją, która przyniosła tylko rozczarowanie. Wszyscy ludzie mają dostęp do swojego prawdziwego "ja", od pierwszego wdechu i wydechu, składającego się na dźwięk świętego imienia Jahwe. Raczej wdychamy i wydychamy Boga, niż go "poznajemy", rozumiemy czy z nim rozmawiamy.

Tu, na ziemi, Bóg nie trwoni naszego czasu; nie można mu zarzucić nieskuteczności, tego, że nas zawiódł czy zdradził własne stworzenie. My możemy odmówić wierności; "on wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć siebie samego" (2 Tm 2, 13).

Dionizy Areopagita, teolog i mistyk żyjący w VI wieku, proponuje nam taki obraz: na początku naszej duchowej wędrówki mamy wrażenie, że wspinamy się po łańcuchu przytwierdzonym do nieba. Gdy jesteśmy w połowie drogi, uświadamiamy sobie, że łańcuch, po którym jakoby się wspinaliśmy, sam ciągnie nas ku górze - ku światłości pociągającej nas ku sobie. Każdy próbuje początkowo wytworzyć własny, przez siebie samego oszlifowany diament; doświadczeni pielgrzymi pouczają nas jednak, że ktoś ów diament już powołał do istnienia, by wiódł nas ku światłości, która staje się naszym własnym światłem.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Przestrzenie duszy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.