Śpiesz się, bo umrzesz!

Śpiesz się, bo umrzesz!
(fot. (3)/flickr.com/CC)
ks. Robert Skrzypczak

Stare żydowskie przysłowie mówi: "Lepiej spóźnić się na tym świecie, niż przybyć przed czasem na tamten". Praktyka życia nowoczesnego człowieka wydaje się przeczyć tamtej beztroskiej zasadzie.

I to nie z powodu przesadnego przywiązania do eleganckiej reguły punktualności, ale z powodu rozchwianego stosunku do przeżywanego czasu. Czas bez Chrystusa przestaje być zbawiony. Swym monotonnym podążaniem naprzód przypomina człowiekowi o jego nieubłaganym zmierzaniu w stronę cmentarza. Trzeba zatem czas oszukać, przeskakując niejako ponad jego regułami. Miarą wszystkiego stała się dziś telewizja - twierdził francuski filozof kultury Jean Baudrillard.

DEON.PL POLECA

Wciąż przyśpiesza. Każda minuta przekazu telewizyjnego dostarcza dziś dwukrotnie więcej informacji niż u początków posługiwania się tym środkiem masowej komunikacji. Gonitwa newsów sprawia, że informacja dla odbiorcy staje się niezrozumiała. Nie jest on w stanie przyjąć i zmetabolizować takiej dawki wydarzeń jednocześnie. Lecz im większa prędkość zdarzeń, tym większe przeżycie. Zjawiskiem charakteryzującym stan świadomości młodych uczestników świata mass mediów jest tak zwany "czas teraźniejszy nieprzemijający". Wytworzył się on na skutek zniszczenia przeszłości, lub lepiej: zniszczenia społecznych mechanizmów łączących doświadczenia współczesnych z doświadczeniami poprzednich pokoleń. Nadchodzący świat będzie zamieszkany przez osoby, dla których przeszłość jest czymś obcym, co bezpowrotnie odpłynęło w dal. Na przykład choroba AIDS, dziś siłą prewencji i medykamentów przezwyciężona jako plaga i zepchnięta do strefy krajów Trzeciego Świata, przez młodych ludzi zamieszkujących Europę i USA jest traktowana jako "ryzyko ubiegłego wieku". Ich wówczas jeszcze nie było, a więc nie dotyczy. Nie da się uczulić młodych ludzi, aby podejmowali zmagania z zagrożeniami przeszłości. Dla młodych ubiegłe dziesięciolecia wydają się epoką jurajską. Stąd beztroskie rzucanie się w różnego typu doznania seksualne bez baczenia na konsekwencje. Wizja zarażenia się jakimś wirusem za 10-20 lat jest równie obca, jak zdrowotny los pokoleń nieznających penicyliny. Podobna czasowa alienacja polegająca na beztroskim przeżywaniu obecnej chwili dotyczy również polityków. Całkiem nierealna wydaje im się perspektywa zalania wybrzeży przez morza i oceany, zagrożenia ekologicznego atmosfery czy wyczerpania się zasobów źródeł energii. Istnieje jedynie skala rządzenia na najbliższe dwa-trzy lata, czyli do przyszłych wyborów.

Szczególnym przykładem beztroskiego przeżywania teraźniejszej chwili jest mania tatuowania własnego ciała. W USA żyje około 50 milionów osób z tatuażem. Tatuaż należy do elementów starożytnych obrzędów inicjacyjnych. Te towarzyszyły z reguły istotnym przełomom życiowym o charakterze nieodwracalnym, na przykład przejściu z okresu dzieciństwa w dorosłość. Nanoszono wówczas na skórę osoby wtajemniczanej coś nieusuwalnego jako rodzaj pomocy w zaakceptowaniu na zawsze zaszłej zmiany. Przeciwne zjawisko dotyczy współczesnego tatuażu: towarzyszy praktykom przypadkowym, kaprysowi, pod dyktando praw konsumizmu i mody. W związku z tym narodziło się nowe zjawisko, zwane tattoo regret, to jest wstrętu do tatuażu. Fakty zdają się przyznawać racje biblijnej Księdze Kapłańskiej: "Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować. Ja jestem Pan!" (Kpł 19, 28). Tymczasem miliony osób noszą na ciele cząstkę innej osoby, najczęściej jej imię, z którą już nic ich nie łączy. Zapadła się w przeszłość.

Skąd bierze się ów pociąg do tatuowania? W społeczeństwie postmodernistycznym atrakcja erotyczna przestała być już kojarzona z obowiązkiem trwałego związku. Zresztą rynek usług rozwodowych dla osób, które wstąpiły w związki małżeńskie, podsuwa im sposoby na uwolnienie się z tych związków przy minimum kosztów i bólu. Zakochani w sobie młodzi ludzie, świadomi nietrwałości tychże związków, odwlekają decyzję o małżeństwie na późniejszy wiek, a nieraz ad calendas graecas. Wiąże się z tym pewien paradoks postępowania, gdy chodzi o pragnienie tatuowania na swym ciele znaku bliskiej osoby. Bowiem wiele osób, które wybierają łączenie się w pary bez zobowiązań i z zapewnieniem sobie swobody decyzji w razie fiaska relacji, zdobywa się na krok zgoła zaprzeczający intencjom poprzedniego. Tatuują sobie, często w miejscach intymnych, imię ukochanej osoby. Jakby jakaś nieświadoma część chciała przywłaszczyć sobie na zawsze drugą osobę, wybiegając tęsknotą ku odwiecznym pragnieniom nierozerwalności związku. Podczas gdy prawo i nawyki dążą w stronę braku jakiegokolwiek zobowiązania, ciało obiera kierunek odwrotny. Skoro druga osoba staje się zbyt odległa, nieosiągalna i efemeryczna, włącza się nieświadome pragnienie, by tę drugą osobę zatrzymać przy sobie na stałe, wręcz sprawiając, by przeniknęła dosłownie pod skórę. Skoro trudno zdobyć się na wspólne obrączki czy wypisanie imienia ukochanego człowieka na dokumencie zawartego kontraktu, niechże przynajmniej, jako element niezmienności, pozostanie odciśnięty na ciele.

Kruchość relacji i niezdolność kochania drugiego człowieka w przypadku tej rozpowszechnionej praktyki wywołuje w konsekwencji coś w rodzaju tatuażowego wyrzutu sumienia czy -jak wyżej wspomniałem - wstrętu. Lecz tatuaż sporządzony podczas jednej sesji, by być usunięty z ciała wymaga innych dziesięciu lub więcej. Według relacji Harris Poll z Washington Post, w samych USA około 17 procent posiadaczy tatuaży chce się ich pozbyć. Niebawem rynek oferujący usługi usuwania tatuaży może przewyższyć rynek ich wykonywania. Usunięcie tatuażu stanowi dramatyczną decyzję o ponownym odepchnięciu od siebie bliźniego, który zanadto "zalazł za skórę".

Chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na jeszcze inny aspekt rządzącego życiem imperatywu pośpiechu. Otóż, jak dowiódł w 2006 roku profesor psychologii eksperymentalnej z Uniwersytetu Hertfordshire Richard Wisemann, w przeciągu dwunastu lat średnia prędkość chodzenia po ulicach wielkich europejskich i amerykańskich miast wzrosła o 10 procent, zaś w Chinach i Singapurze, czyli krajach o najintensywniejszym rozwoju gospodarczym, nawet o 20-30 procent. Tego typu przymus pośpiechu może, w opinii badaczy, wzmagać w ludziach problemy kardiologiczne i spadek szansy na pomoc ze strony innych, którzy również zostają poddani dyktaturze biegania. Niebawem, podążając za tą tendencją, możemy mieć do czynienia z większą liczbą przypadków śmierci na chodnikach dla pieszych niż na jezdniach. Nieustanna gonitwa to inna postać niebrania pod uwagę bliźniego żyjącego obok mnie. W jej efekcie jedzenie zamienia się w fastfood, czyli szybkie zaspokajanie głodu, ponadto skracanie czasu na odpoczynek skutkuje udręką bezsenności, zaś w dziedzinie międzyludzkiej intymności, pomimo seksualnego wyzwolenia, wiodącymi problemami staje się przedwczesny wytrysk albo kobieca oziębłość.

Dyktatura pośpiechu rozciąga się już nie tylko na żywych, ale i umarłych. Nawet i cmentarze, które z zasady winny stanowić symbol spokoju i wieczności, nie są w stanie obronić się przed coraz szybciej poruszającą się maszynerią biznesu. Za przykład niech posłuży ogłoszenie umieszczone w administracji cmentarza San Michele w Wenecji (podany rok dotyczy daty rozpoczęcia użytkowania grobu):

Wynajem kwater, kaset na kości i popioły:

do 1954 roku - bez limitu;

pomiędzy 1955-1961 - na 100 lat;

od 1962 roku do lipca 1998 roku - na 50 lat;

od sierpnia 1998 roku - na 30 lat.

Natomiast, gdy chodzi o rozmiary kwater, obowiązują następujące terminy wynajmu: grobowce rodzinne - na 90 lat; mogiły opłacane - na 15 lat; mogiły wspólne - na 10 lat.

Co następuje potem? Zarząd cmentarza powiadamia rodzinę o dacie i godzinie przeniesienia zawartości grobu do komunalnego ossarium. Sam niejednokrotnie brałem udział w tej ponurej ceremonii. Oczywiście, obecność rodziny jest dowolna. Biedny nieboszczyk, pochowany w 1999 roku, musi ustąpić miejsca do 2029 roku. Zmarły potomek ma nikłe szanse na spoczywanie w pobliżu swych pochowanych dziadków i rodziców. Nawet i po śmierci nie zazna bliskości. Czas goni nie tylko żywych, ale i umarłych.

Powiada się, że człowiek jest człowiekiem, bo ma inny stosunek do swych zmarłych niż zwierzęta. Gdy pada jakieś zwierzę, inne zatrzymuje się przy jego ciele, dopóki jest ciepłe. Człowiek natomiast celebruje obrzędy i chowa zmarłego. W jakiś sposób ów zmarły dla niego żyje nadal. Staliśmy się ludźmi w momencie uświadomienia sobie, że nawet umarli żyją. Pełni człowieczeństwa dotyka się natomiast w zetknięciu ze zmartwychwstaniem Chrystusa. W Nim życie triumfuje nad śmiercią, wzmacniając człowieka od wewnątrz siłą nadziei na niebo. Odkąd uśmierciliśmy w swej świadomości Boga i zaznaliśmy sieroctwa po Boskim Rodzicu, zaczęliśmy funkcjonować i odczuwać jak istoty postludzkie, które usiłują się przekonać, że nawet żywi są jak umarli. Wielu od dawna żyjących sprawia wrażenie, jakby od pewnego czasu już nie żyło, podczas gdy wielu młodych jeszcze nie zaczęło żyć. Sporo osób, zwłaszcza po czterdziestce, poddaje się rodzajowi psychologicznego rigor mortis (w medycynie: stężenie pośmiertne). I wcale nie chodzi mi tutaj o spadek sprawności fizycznej. Przestają myśleć samodzielnie, opuszczają ich marzenia i pragnienia, nie interesują się tymi, którzy są w pobliżu. I to wcale nie ze złości. Najwyraźniej przestaje ich to obchodzić.

Kiedy Bóg zostaje wygnany ze świata, wraz z Nim zostaje przepędzone poczucie świętości i doniosłości życia. Życie przestaje być odmierzane liturgią i obrzędami, powrotem świąt i rocznic. Siłą regulującą staje się neurotyczny przymus kompulsji, obsesyjne wykonywanie tego samego, bezdenna rutyna - rodzaj przedśmiertnego stężenia. Bliźni staje się daleki, z czasem rozpadając się w bezkresie nicości. Ten, kto usiłuje żyć, przypomina umarłego, zagubioną sierotę po Boskim Rodzicu, wciąż zabieganą, choć nieświadomą celu, który pragnie osiągnąć. "Taka jest droga zadufanych w sobie i przyszłość zakochanych we własnych słowach. Są jak owce pędzone do przepaści, śmierć ich pasie, zejdą prosto do grobu... Człowiek żyjący bezmyślnie w dostatku równy jest bydlętom, które giną" (Ps 49, 14-15. 21).

Sobór Watykański II był wydarzeniem opatrznościowym. Jednak ogólny klimat epoki, naznaczonej uporczywym obwieszczaniem śmierci Boga i rewolucją kulturową 1968 roku, wydatnie utrudnił recepcję postanowień ostatniego Soboru wśród wiernych.

Wypowiedzenie posłuszeństwa Pawłowi VI przy okazji ogłoszenia encyklikiHumanae vitae pokutuje do dzisiaj, a obecny skandal pedofilii, najbardziej bolesny skutek kryzysu wiary i kapłaństwa, sprawia, iż wiele osób traci zaufanie do Kościoła. I tak owce zaczynają atakować swojego pasterza. Chrześcijanie, także w Polsce, stanęli na rozdrożu. Chcą zniesienia celibatu, dopuszczalności eutanazji czy taryfy ulgowej dla "dorosłych dzieci" żyjących wspólnie bez ślubu. Ksiądz Robert Skrzypczak pisze o zaistniałych zjawiskach z właściwą sobie wnikliwością i swadą. Przekonuje jednak, że wyjście z impasu wiedzie poprzez indywidualne nawrócenie i ponowne odkrycie obecności Chrystusa w Kościele.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Śpiesz się, bo umrzesz!
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.