To nie Żydzi zabili Pana Jezusa, ale my Go zabiliśmy własnymi grzechami. Zabiliśmy Syna Gospodarza, bo nas irytowała Jego dobroć i Jego miłość. Spodziewaliśmy się zemsty, a tymczasem spotkało nas coś przeciwnego i jednocześnie najcenniejszego.
W swoich przypowieściach Pan Jezus opowiada nam o Ojcu, przybliża nam Jego postać, odsłania nam Jego twarz. Byśmy mogli Go naprawdę poznać, byśmy mogli przeżyć radość ze spotkania z Nim, potrzebujemy znać nie tylko prawdę o Nim, ale również o nas samych i naszej z Nim relacji. Przypowieść, wzięta z dwudziestego rozdziału Ewangelii świętego Łukasza, opowiada również o tym.
Wszystko zaczyna się bardzo spokojnie, wręcz sielankowo. Gospodarz sadzi winnicę, przygotowuje wszystko, co jest potrzebne, żeby zebrać późniejszy plon, oddaje winnicę w dzierżawę rolnikom, a sam na dłuższy czas wyjeżdża, ale wiadomo, że potem wróci. Właściwie jedyne, co może zwiastować późniejszy dramat, to ta długa nieobecność, która może trochę prowokować. I rzeczywiście w pewnym momencie, kiedy Gospodarz zaczyna upominać się o swoje, następuje gwałtowna eskalacja napięcia, jak u Hitchcocka. Gospodarz posyła swoje sługi, by odebrać należną mu zapłatę. Każdy kolejny sługa traktowany jest przez dzierżawiących winnicę rolników coraz brutalniej. O pierwszym słyszymy, że jest pobity, drugi - pobity i znieważony, trzeci - pobity do krwi.
Najbardziej jednak uderza absolutne przeciwieństwo postaw Gospodarza i rolników. To są dwie strony konfliktu, które zachowują się w sposób całkowicie odmienny. On, ciągle dobry, ze zdroworozsądkowego punktu widzenia postępuje bardzo nielogicznie, tak jakby nie brał pod uwagę sposobu, w jaki traktują jego sługi, jakby nie wiedział o tym, co to jest ludzka złość, zachłanność, jakby nie słyszał do czego taka ludzka zachłanność jest zdolna, jakby się łudził, że jego dobroć może tych ludzi zmienić. A oni? Oni bynajmniej nie przejmują się tą jego dobrocią, robią to, co umieją najlepiej, to znaczy są zachłanni, chciwi, złośliwi, źli. Nie tylko nie przejmują się jego dobrocią - ta dobroć zdaje się ich wręcz irytować. Działają według zasady: "Taki jest dobry? To zobaczymy, co teraz powie". Sytuacja jest bez wyjścia, ponieważ ani pierwsza, ani druga ze stron nie ma zamiaru zmienić taktyki. Obie są zatwardziałe w swoich postawach. Innymi słowy: sytuacja dramatyczna i bez wyjścia.
Zwróćmy uwagę, że taki dramat rozgrywa się w życiu każdego z nas. Nasze życie chrześcijańskie, nasza relacja z Panem Bogiem to też sytuacja bez wyjścia i wojna bez końca. Również w naszym życiu obydwie strony (to znaczy Pan Bóg i ja) nie mają najmniejszego zamiaru zmieniać dotychczasowej taktyki. Pan Bóg ciągle dobry, z tą samą cierpliwością kieruje do mnie kolejne wezwania, z tą samą bezbronną ufnością posyła do mnie kolejnych swych wysłanników, ciągle żywiąc nadzieję, że jakoś do mnie dotrze, że Jego dobroć jakoś mnie ujmie.
A ja? A mnie irytuje Jego miłość i Jego dobroć. Irytuje z paru powodów. Po pierwsze wydaje mi się niedorzeczna i nie z tej ziemi. Po drugie nie wiem, jak na nią zareagować. Po trzecie - może najważniejsze - ja nie umiem kochać i być kochanym. Sam z siebie potrafię tylko ranić, być złośliwym, zachłannym, zazdrosnym. Wszyscy tacy jesteśmy. I dlatego na miłość Bożą zawsze będziemy reagować agresywnie: złością, buntem, a jak nie można, to strachem, a jak się nie da, to cynizmem, chłodem, obojętnością.
Przypatrzmy się ze spokojem tym naszym reakcjom. Zobaczmy, że reagujemy tak nie ze złej woli, ale z powodu naszych złych doświadczeń z przeszłości i teraźniejszości. Mówimy tu dużo o miłości ojcowskiej. A ilu z nas takiej czułej miłości ojcowskiej doświadczyło? Przyjemnie jest patrzeć na obraz Rembrandta ukazujący ojca tulącego z czułością powracającego, marnotrawnego syna. Ale jak wielu z nas nigdy czegoś takiego nie doznało? Doświadczyliśmy natomiast brutalności, a jeśli nawet nie brutalności, to chłodu, obojętności, nieobecności. Dlatego nie dziwmy się, że w taki sposób reagujemy na Bożą miłość. Spróbujcie pogłaskać psa, który był brutalnie traktowany. Zwinie się w kłębek i będzie siedział w kącie, albo was pogryzie, bo - na skutek doznanych krzywd - on zupełnie nie umie na takie czułości reagować.
Na głaskanie ze strony Pana Boga, na Jego czułości, reagujemy podobnie. Zamykamy się, albo odpowiadamy agresją, bo nie potrafimy inaczej. Spójrzmy na samych siebie z dużym współczuciem, bo biedni jesteśmy, gdyż nie umiemy odpowiedzieć na Bożą miłość. Jeżeli to prawda, że Pan Bóg nas kocha, to ta miłość jest naprawdę nieszczęśliwa, platoniczna, ponieważ nie ma żadnych szans, byśmy ją mogli odwzajemnić. Nie dlatego że nie chcemy, ale dlatego że - na skutek doznanych krzywd - nie potrafimy.
Wobec mojej ciągłej odmowy, wobec mojej niemożności odwzajemnienia Bożej miłości, wobec mojej absolutnej niemocy odpowiedzenia miłością na Bożą miłość, Pan Bóg czyni tę moją bezradność swoim problemem. Bierze ten dramat na siebie. Nie krzyczy, nie wypomina, ale zaczyna się zastanawiać, co by tu zrobić, żeby wyjść z tego impasu. Odwieczny ludzki problem ciągłego odrzucania Boga Bóg uznaje za swój problem!
A teraz odnieśmy to do naszego życia. Jak powszechnie wiadomo, a jeśli ktoś nie wie, to przypominam, że to nie Żydzi zabili Pana Jezusa, ale my Go zabiliśmy własnymi grzechami. Zabiliśmy Syna Gospodarza, bo nas irytowała Jego dobroć i Jego miłość. Zabiliśmy i ciągle zabijamy, bo tylko to potrafimy robić. Oczywiście nie ze złej woli, ale dlatego, że taka jest wewnętrzna logika naszej złości.
Zabiliśmy Go, ale nie wbrew Jego woli. Uknuliśmy spisek, ale On o wszystkim wiedział. Bo kiedy Bóg posyłał swojego Syna do nas, wiedział, jak to się wszystko skończy. Ale właśnie to wymyślił, zastanawiając się co ma począć, w związku z naszą bezradnością i niemożnością. Spodziewaliśmy się zemsty, a tymczasem spotkało nas coś przeciwnego i jednocześnie najcenniejszego.
Taka jest właśnie "zemsta" Pana Boga, który tylko w taki sposób potrafi się "mścić". Nie mogąc inaczej powstrzymać naszego pędu ku śmierci, nie mogąc inaczej dać nam życia, pozwala nam zabić Syna, aby w ten sposób dać nam życie, które On posiada. Trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie, bo przecież uczono nas od dziecka, że Pan Jezus umarł, żeby zadośćuczynić Ojcu. Ale to nie oznacza, że kiedy człowiek zgrzeszył, to Bóg Ojciec był tak strasznie wściekły i tak bardzo nie można Go było uspokoić, że dopiero gdy zobaczył krew własnego Syna, to troszeczkę się uspokoił. Nie! To nieprawda! To nie byłby Pan Bóg, tylko jakiś krwiożerczy potwór. Pan Bóg, kiedy posyłał do nas swojego umiłowanego Syna, bardzo chciał, żeby żył, żeby nie cierpiał. Ale tak samo jak kochał Jego, tak samo kochał i kocha nas. Chcąc nam pomóc, liczył się z tym, że - jakbyśmy to powiedzieli dzisiejszym językiem - Syn może polec w akcji. Przecież żona ratownika, strażaka czy żołnierza, też bardzo by chciała, żeby wrócił z akcji, modli się, żeby mu się nic nie stało, ale liczy się też z tą bolesną ewentualnością, że może nie wrócić. I zgadza się na to, bo wie, że on idzie, aby ratować innych.
* * *
Tekst pochodzi z książki Wojciecha Ziółka SJ: "Minhistorie o maksisprawie", którą możecie kupić w naszej księgarni.
Wojciech Ziółek SJ - jezuita, uratowany grzesznik, teolog biblijny, duszpasterz. W latach 2008-2014 prowincjał krakowskich jezuitów. Wcześniej długoletni duszpasterz akademicki i proboszcz. Obecnie pracuje jako wikariusz w jezuickiej parafii w Tomsku na Syberii.
Skomentuj artykuł