Ks. Maliński o ks. Grzywoczu: Spotkanie z Krzysiem pozwoliło mi zwrócić uwagę na wzajemność
- Dzięki Krzysiowi jestem w stanie przyznać się przed samym sobą, że naprawdę tego potrzebuję, i już nie muszę się wstydzić, mogę nawet uznać, że to dobra potrzeba - stwierdza ks. Mirosław Maliński w rozmowie z Ryszardem Paluchem. Duchowny we fragmencie książki "Ks. Krzysztof Grzywocz. Inspirowany, inspirujący" opowiada o potrzebie wzajemności, która - jak sam uważa - stanowi "klucz do chrześcijaństwa".
Ryszard Paluch: Proszę, powiedz, jak rozpoczęła się Wasza relacja.
Ks. Mirosław Maliński: Nie pamiętam. Nie wiem. Na pewno ja się odezwałem do niego pierwszy. Chyba gdzieś go słuchałem, na jakiejś konferencji. Najprawdopodobniej to były te cykliczne konferencje, które głosił w Krakowie w ośrodku ojców…
…salwatorianów. W Centrum Formacji Duchowej.
- Tak. Chyba to była Wartość człowieka albo sesja o depresji. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie i wówczas stwierdziłem, że chyba trzeba do studentów zaprosić Krzysia. I tak się odezwałem. Zadzwoniłem z pytaniem, czyby nie przyjechał do studentów. A potem się odwiedzaliśmy. Szybko złapaliśmy kontakt. On też dobrze się u nas czuł i lubił tu przyjeżdżać, czasem niezapowiedzianie - jak tylko był we Wrocławiu, to wpadał. W ten sposób nasza znajomość bardzo dobrze się rozwijała. Lubiliśmy chodzić wspólnie do teatru, do filharmonii - to były nasze ulubione miejsca
(...)
Mogę powiedzieć, w czym mi pomogło spotkanie z Krzysiem, oraz zwrócić uwagę na wzajemność, która stanowi pewien klucz do chrześcijaństwa. Na początek zaznaczę, że jestem prostym chłopakiem z Wielkopolski, w związku z czym, zastanawiając się, o co chodzi w tej wzajemności, doszedłem do wniosku, że jest to taki rodzaj miłości, która prowokuje do… miłości, czyli tak mam zrobić studentom zupę, żeby oni chcieli mi przygotować drugie danie.
Chociaż - niefortunnie - różnie można to interpretować (śmiech).
- No wiesz… Lubię wracać do niezwykłej sceny, która im częściej o niej myślę, tym głębiej mnie porusza. Pamiętasz, jak po zmartwychwstaniu, po nocnym połowie, Jezus, który stoi na brzegu Jeziora Tyberiadzkiego, zaprasza swoich uczniów na śniadanie, które dla nich przygotował? Prosi zarazem, aby dorzucili kilka rybek wcześniej przez nich złowionych (por. J 21,1-14). Jest skupiony na kulinariach, a oni za bardzo nie potrafią z Nim rozmawiać. Pan Jezus to szanuje, nie rozpoczyna żadnego tematu, po prostu tylko wspólnie jedzą. Piękna scena! Ale potem Jezus pyta Piotra: "Czy kochasz Mnie?". I to jest naprawdę niesamowite, że garncarz pyta garnek: "Garnku, kochasz mnie?". Bóg, stwórca wszechświata, pyta człowieka! I to nie dlatego, żeby coś fajnego z tym człowiekiem zrobić, tylko Bóg mówi nam: "Chcę być kochany". Ja w życiu - a żyję już prawie 60 lat - nigdy nikogo nie zapytałem, czy mnie kocha. Nie miałem na tyle odwagi! A wśród tych wszystkich ludzi, którzy czytają te słowa, czy jest ktoś, kto zadał komuś takie pytanie?! Popatrz, małe dziecko przychodzi do mamy i pyta:
"Mamusiu, kochasz mnie?". "Tak!", odpowiada mama. "To fajnie". Ale to potrafi zrobić tylko dziecko.
Gdy już trochę wiemy, jaki jest ciężar słowa "kochać", takich pytań po prostu nie zadajemy. Chrystus robi coś niezwykłego jako człowiek i jako Bóg. Trzeba mieć dużo pokory, żeby zapytać kogoś: "Czy mnie kochasz?". Piotr odpowiedział: "Kocham Cię!". "Powtórz to jeszcze raz… To tak ładnie brzmi". I jeszcze raz, i jeszcze raz.
Ale my się też boimy.
- Boimy się odrzucenia, jak najbardziej, ale wydaje się, że boimy się również wejścia w intymność. W intymność tego pytania.
O intymności mówi też Krzysztof w kontekście "odsłaniania się". Jedno i drugie bardzo trudne.
- Po latach obcowania z kategorią wzajemności potrafię się zdobyć na to, żeby powiedzieć: "Potrzebuję twojej obecności w moim życiu". To już nawet komuś powiedziałem. "Bardzo dobrze, że jesteś w moim życiu, ja potrzebuję twojego ciepłego słowa, twojego uznania. Potrzebuję twojej aprobaty". Nie tylko kocham, ale także chcę być kochany. Uświadamiam sobie, że potrzebuję miłości. Miłość drugiego człowieka - okazana w prosty sposób - jest mi bardzo potrzebna.
Miałem takie zdarzenie kilka miesięcy temu. Właśnie coś redagowałem i niezwykle się spieszyłem. Przez trzy dni nie wychodziłem z pokoju. Siedziałem przy komputerze i tylko na Mszę schodziłem, nawet bez wspólnych posiłków. Nic! I jeden z chłopaków - który mieszka obok - zauważył to i przyszedł do mnie do pokoju, usiadł przy stole i mówi:
"Malina, czy mogę ci w czymś pomóc?", a ja mówię: "Wiesz co, nie da rady, muszę to wszystko zrobić sam, ale to, że przyszedłeś, że zapytałeś… Wiesz, to zmieniło wszystko. Zupełnie inaczej będę teraz pracował". Naprawdę potrzebowałem, żeby ktoś się o mnie zatroszczył. A on machnął ręką: "A gadasz!". Poszedł do kuchni i woła: "Co ty tu masz w zlewie?! Ja ci pozmywam to wszystko". Pozmywał i jeszcze dodał: "Śmieci też ci wyrzucę". Ja tego szalenie potrzebowałem: żeby ktoś się o mnie zatroszczył, żeby zauważył. Dzięki Krzysiowi jestem w stanie przyznać się przed samym sobą, że naprawdę tego potrzebuję, i już nie muszę się wstydzić, mogę nawet uznać, że to dobra potrzeba.
(...)
Myśląc o Krzysztofie, o tym, co nam zostawił i do czego wracają osoby sięgające dziś po jego twórczość, możemy dojść do wniosku, że to nie są jakieś wyszukane treści. Krzysztof mówi o filarach wzajemności, o otwartości, o współczuciu, o wrażliwości, gdzie przykładem jest Samarytanin (por. Łk 10,30-37), ale to nie są kopernikańskie odkrycia. Krzysztof po prostu przywraca należne miejsce rzeczom, które nam umknęły, mówi o wartościach w pewnym sensie najprostszych i najważniejszych. A my, słuchając Krzysztofa, zaczynamy za tym tęsknić.
- Odkrywamy! My nie tęsknimy, my odkrywamy. Odkrywamy, że można zatęsknić, bo po prostu to zgubiliśmy i nagle ktoś mówi: "O, zgubiłeś coś!". "Faktycznie! Masz rację". I zaczynamy szukać. Dopóki ktoś mi nie powiedział, że coś zgubiłem, nie byłem świadom swojej straty. "Gdzieś tam w kieszeni jest" - myślałem sobie. To są przełomowe odkrycia, dostrzegam tu nawet pewną zbieżność. Otóż nie sądzę, żeby Olga Tokarczuk słuchała Krzysia Grzywocza, kiedy w swojej mowie noblowskiej mówiła o czułości jako o najbardziej kruchym rodzaju miłości, którą należy się zachwycać, której - jak twierdzi - nie znajdziemy ani w literaturze, ani na kartach Ewangelii. Nasza noblistka nie odkryła jej tam, Krzyś z kolei pokazuje nam, ile czułości jest w słowie Bożym. Polska noblistka zachęca do zachwytu nad czułością, tymczasem Krzysiu już odszedł, ale jestem przekonany, że jesteśmy na fali czegoś, co się teraz dzieje w ludzkości: odkrywamy takie proste rzeczy, jak choćby potrzebę czułości. To jest wspólne - powiedziałbym - cywilizacyjne odkrycie.
Fragment książki: "Ks. Krzysztof Grzywocz. Inspirowany, inspirujący"
Skomentuj artykuł