Pierścień w błocie
Ileż to emocji wzbudził ostatnio news o tym, że jeden z polskich biskupów podczas Festiwalu Życia, który odbył się w Kokotku, wziął udział w biegu przełajowym. A że jego trasa biegła przez błoto, to sensacja była tym większa. Choć może lepszym słowem byłoby „afera”.
Tak, bo w odróżnieniu od wielu osób, które pozytywnie zareagowały na sportowy występ hierarchy (strasznie nie lubię tego słowa, nie znosi go też biskup Piotr, który niejednokrotnie prosił, żebyśmy w artykułach w „Gościu” unikali tego sformułowania; w tym kontekście jednakże dobrze ono akurat pasuje), pojawili się też i tacy, dla których wydarzenie to okazało się sporym zgorszeniem, niekiedy wręcz skandalem. Bo biskupowi nie wypada robić takich rzeczy. Bo biskup jest od głoszenia Ewangelii i od innych zadań, a nie od brania udziału w tak przyziemnych zawodach. Bo mógł chociaż ściągnąć pierścień z dłoni, zanim zaczął taplać się w błocie. Innych komentarzy nie wypada po prostu przytaczać, gdyż są, łagodnie mówiąc, niegrzeczne, niekulturalne i nieprzyzwoite.
Nie będę bronić biskupa Piotra i jego wyboru stanięcia na starcie Biegu Festiwalowicza w Kokotku. Nie chodzi też o to, że za rok inni hierarchowie powinni pójść w jego ślady. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na fakt, że jako pasterz wybrał – i miał do tego prawo! – taką, a nie inną formę bycia blisko ze swoimi owcami, które Pan powierzył jego duszpasterskiej trosce w tym właśnie miejscu i w tym konkretnym czasie. A o tym, że nie był to jedynie pusty gest czy też próba zaistnienia w sferze medialnej, świadczy chociażby kapitalne kazanie, które wygłosił już po wszystkim do uczestników festiwalu. Znamy się od kilkunastu lat, od prawie dwóch lat jestem jego sekretarzem, więc jedyne, co mogę do tego dodać to to, że on taki po prostu jest – czy się to komuś podoba, czy też nie. Taka jest jego codzienność, w której bieg przez błoto to naprawdę nic nadzwyczajnego.
Jakiś czas temu sam zostałem niesprawiedliwie oceniony przez osoby, które przeczytały jedne z moich tekstów. Jedna z nich „ukąsiła” mnie w komentarzu, zarzucając mi unikanie pracy, czyli zwykłe lenistwo. Zabolało, choć myślałem, że już dawno uodporniłem się na internetowych trolli. Zabolało, bo na co dzień słyszę raczej od bliskich mi osób ich serdeczne rady, żebym zwolnił trochę, żebym niektóre rzeczy odpuścił, bo się zajadę. Nie słucham tych rad. A zarazem nie słucham słów samego Jezusa z dzisiejszej Ewangelii: „«Pójdźcie wy sami osobno na pustkowie i wypocznijcie nieco». Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu” (Mk 6,31). Dobrze znam ten stan. Może też dlatego mam sobie wiele do zarzucenia, jeśli chodzi o moją duszpasterską pracę, bo jej jakość z pewnością spada wraz z przemęczeniem. Ale jednego nie mogę sobie zarzucić: migania się od roboty. Jak już mi przeszło, to wytłumaczyłem sobie, że pewnie hejtująca mnie osoba ma po prostu swoje wyobrażenie o pracy księdza, która to ogranicza się do „odprawienia” Mszy świętej, a potem „hajlajf”. Być może to spojrzenie jest uzasadnione jakimś osobistym doświadczeniem.
Z inną jeszcze osobą wymieniłem kilka maili, odpowiadając na teologiczne zarzuty. Niesprawiedliwość tychże polegała na tym, że moje wypowiedzi były wyrywane z kontekstu, a także interpretowane z wcześniejszym założeniem. Gdyby tego jeszcze było mało, to na podstawie tego jednego z setek moich tekstów była w stanie wyprowadzić wnioski dotyczące nie tylko mojej teologicznej wizji rzeczywistości, ale także mojego życia prywatnego, a nawet psychologicznych uwarunkowań. Osoba ta była „zafiksowana” na jednym z teologicznych tematów, który w tym momencie jej życia mocno w niej pracował (to odebrałem akurat za bardzo dobry znak), lecz jednocześnie nie dopuszczała do siebie szerszej perspektywy, wszystko było dla niej czarno-białe, a u mnie – zdecydowanie bardziej czarne niż białe. Na szczęście ta, w sumie nieprowadząca do niczego sensownego, wymiana korespondencji elektronicznej dobiegła końca. Pozostał tylko niesmak i niezrozumienie, dlaczego ktoś ocenia mnie jako pasterza (i to dość surowo), choć zupełnie mnie nie zna. I pewnie znów, jak w poprzednim przypadku, taka postawa jest wynikiem jakichś wcześniejszych doświadczeń.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlaczego w tej refleksji tyle osobistych wtrąceń, tyle prywaty? Bo niezwykle zgrywa mi się to z dzisiejszą liturgią słowa, w której Bóg ukazuje siebie jako Pasterza ludu. W starotestamentalnym pierwszym czytaniu gani złych pasterzy, zapowiadając zarazem swoją pasterską interwencję: „Biada pasterzom, którzy prowadzą do zguby i rozpraszają owce z mojego pastwiska. (…) Ja sam zbiorę Resztę mych owiec ze wszystkich krajów, do których je wypędziłem. Sprowadzę je na ich pastwisko, aby były płodne i liczne. Ustanowię zaś nad nimi pasterzy, by je paśli; i nie będą się już więcej lękać ani trwożyć, ani nie trzeba będzie szukać którejkolwiek” (Jr 23,1.3-4). Psalmista dodaje do tego swoje słynne słowa: „Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. (…) Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Kij Twój i laska pasterska są moją pociechą” (Ps 23,1-2.4).
W Ewangelii natomiast Jezus pokazuje swoim uczniom własną postawą, co to znaczy być pasterzem – być z owcami wtedy, kiedy akurat przychodzą, i tam, gdzie akurat są, mówiąc im to, czego najbardziej potrzebują: „Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać o wielu sprawach” (Mk 6,34). Oczekiwania ludzi wobec Mistrza z Nazaretu i Jego uczniów są konkretne – chcą słowa, chcą znaków. Jak się tak zastanowić, to z grubsza rzecz ujmując, te oczekiwania nie zmieniły się od wieków.
Kiedy czytam przeznaczony na dziś fragment Pawłowego listu z drugiej lektury mszalnej, to w kontekście wszystkiego, co dotąd w tym tekście napisałem, nie potrafię nie odnieść go do niechęci, niezrozumienia, a czasami wręcz wrogości, które można zauważyć w relacjach pomiędzy świeckimi a duchownymi w Kościele. Powodów tego podziału było wiele, wciąż jest wiele i pewnie niejeden jeszcze taki powód się pojawi. Trwa to i narasta od wieków. Jest jednak na to odpowiedź, jest Dobra Nowina, że w Chrystusie (w nikim i w niczym innym!) możemy znaleźć pojednanie i wzajemne zrozumienie: „On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość. (…) A przyszedłszy, zwiastował pokój wam, którzy jesteście daleko, i pokój tym, którzy są blisko, bo przez Niego jedni i drudzy w jednym Duchu mamy przystęp do Ojca” (Ef 2,14.17-18).
W Chrystusie jesteśmy siostrami i braćmi – jako świeccy i duchowni w tym samym Kościele (choć czasem nawzajem się z niego wyklinamy, bo się zwyczajnie nie rozumiemy) oraz jako wierzący, poszukujący i niewierzący w jednej rodzinie ludzkiej. Biskupi pierścień umazany błotem niech więc nikogo nie gorszy, lecz niech będzie znakiem obecności Chrystusa tam, gdzie jest człowiek. A czasami człowiek jest w błocie. I to bardzo głębokim. Tam też za nim idzie Chrystus.
Skomentuj artykuł