Jak mówić o Zmartwychwstaniu
Żyjemy w uniwersum, w którym Wielki Piątek został zdominowany przez Poranek Zmartwychwstania. Co to znaczy? Że na każde cierpienie, na każdy absurd, na każdą złowieszczą głupotę i nieprawość człowieka nakładamy orędzie zwycięstwa, czyli nakładamy orędzie sensu na to, co sensu wydaje się być pozbawione.
Dokonuje się to najczęściej bezzwłocznie, jak tylko zostajemy pochwyceni w szpony cierpienia i bólu. Być może to coś najbardziej naturalnego, że nie chcemy przestawać z tym, co nas boli i doprowadza do rozpaczy. Byłby to zatem swoisty mechanizm obronny człowieka religijnego. Czy jednak nie dzieje się tak zbyt pochopnie? Czy my, chrześcijanie nie narażamy się wtedy na zarzut, że zmartwychwstanie bardziej jawi się jako postulat ludzkiego rozumu i ludzkiej nadziei (mający właśnie nadać sens temu, co sensu wydaje się być pozbawione) niż fakt, który odmienił historię ludzkości?
Wczytując się w przekazy ewangeliczne, opisujące śmierć Jezusa, uderza fakt, że wszyscy Jego przyjaciele, biorący udział w Jego pogrzebie, poruszają się w horyzoncie śmierci. On umarł. Co do tego nikt nie miał wątpliwości. A zatem należy Go pochować.
Józef z Arymatei przeznacza dla Jezusa grób z myślą, że będzie On w nim spoczywał do dnia Sądu, a nie zaledwie kilka godzin. Kobiety, idące rano do grobu, idą dopełnić rytuału pogrzebu. I nie spodziewają się żadnej niespodzianki. Nawet jeśli przy wskrzeszeniu Łazarza (na kilka dni przed śmiercią samego Jezusa) Marta i Maria wyznają wiarę w zmartwychwstanie to umiejscawiają to wydarzenie na końcu historii.
Wielki Piątek przeżywany przez krąg pierwszych uczniów Jezusa ma zupełnie inny wymiar (i ciężar gatunkowy) niż "wielkie piątki", które demolują naszą miłość i nasz świat. Kiedy piszę o naszych "wielkich piątkach" to mam na myśli te wszystkie momenty naszej historii, w których doświadczamy opuszczenia, zdrady i poczucia, że za naszą miłość i dobroć inni odpłacają nam nienawiścią. Swoisty przedsmak śmierci. W najciemniejszą noc przywołujemy jutrzenkę zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Pierwsi uczniowie mogli jedynie przywołać mglistą nadzieję zmartwychwstania u kresu historii. Mam wrażenie, że zrozumienie tej różnicy lepiej tłumaczy motywacje uczniów Jezusa, którzy uciekają od martwego Pana. To naprawdę wyglądało tak, jakby sprawa Jezusa po Wielkim Piątku była definitywnie zakończona. I każdy z nich na powrót otrzymał swoje roztrzaskane życie, z którym coś trzeba było począć. Znaleźć nowy pomysł na swoją historię.
Dopiero w takiej perspektywie możemy zrozumieć nowość i siłę orędzia zmartwychwstania Syna Człowieczego. Odnoszę wrażenie, że będąc przyzwyczajeni do logiki śmierci w historii pierwszych uczniów Jezusa dostrzegamy, że ta logika zostaje przełamana, unicestwiona. Zastanawiamy się zatem nad jakością wydarzenia, które odmieniło los Piotra, Pawła i ich towarzyszy.
Co musiało się wydarzyć? Innymi słowy, najpierw trzeba przyjąć Wielki Piątek w całej jego pierwotnej dramaturgii. Zejść na samo dno tej otchłani opuszczenia Syna Bożego. To trudne nie tylko dlatego, że naśladowanie Jezusa Chrystusa, pójście za Nim, posiada pewną nieprzekraczalną granicę (ta granica określona najprawdopodobniej zostaje właśnie przez skargę na opuszczenie wyszeptaną na Krzyżu), ale i dlatego, że cały czas słyszymy, że On zmartwychwstał. Wygląda to po trosze tak, jakby Zmartwychwstanie Jezusa relatywizowało cierpienie.
Jak pogodzić konieczność przyjęcia całej dramaturgii Wielkiego Piątku (zawierającego także nasze "wielkie piątki", które zdają się nas prowadzić do śmierci) z orędziem Zmartwychwstania? Czyż nie tak właśnie zostaje przedstawiony Baranek w piątym rozdziale Apokalipsy świętego Jana? Stojący (postawa ciała, którą pierwotny Kościół wiązał właśnie ze zmartwychwstaniem) Baranek jakby zabity…?
Konieczność powiązania tych dwóch ekstremów Misteriów Paschalnego wydaje mi się być podstawowym warunkiem powodzenia ewangelizacji podejmowanej przez Kościół. Uważam, że Kościół, który nie relatywizuje ludzkiego cierpienia i przechowuje zarazem pamięć cierpienia swojego Pana jawi się jako wiarygodny. Nic tak nie czyni wiarygodnym jak noszone blizny! Oczywiście, łatwo przy tym wpaść w jakieś ubóstwienie cierpienia i bólu. Ubóstwienie, które przynosi jeszcze większe spustoszenie w ewangelizacji świata.
Pisząc te słowa, odnoszę wrażenie, że istnieje tylko jeden sposób pogodzenia tej pozornej sprzeczności głoszenia Zmartwychwstania Jezusa i przechowywania pamięci Wielkiego Piątku. Jedno i drugie musi być osobistym, niepodważalnym doświadczeniem tego, który staje przed światem i zaczyna opowiadać historię Zmartwychwstałego Skazańca z Nazaretu.
Opowieść ewangelizatora, czyli świadka zmartwychwstania, nie może być zakorzeniona li tylko w dyskursie Kościoła. W nim może szukać (i znaleźć) wszystkie kategorie i pojęcia służące wyrażeniu nie-wyrażalnego, ale u źródeł tej opowieści musi być osobiste i niepodważalne doświadczenie Jezusa Chrystusa, który pokonał śmierć.
Wierni Kościoła bardzo często mówią językiem swoich liderów (pasterzy). Bywają w tym bardzo sprawni i przekonywający. Ale na dłuższą metę okazuje się to drogą donikąd (stąd być może fiasko tak wielu wysiłków ewangelizacyjnych w naszych parafiach i wspólnotach), gdyż nie stoi za tym nic innego jak powielanie cudzego dyskursu. W dodatku, historia pokazuje, że bardzo często za słowami naszych liderów (albo jak kto woli pasterzy) również nie stoi żadne doświadczenie Zmartwychwstałego.
ks. Adam Błyszcz CR - proboszcz parafii Zmartwychwstania Pańskiego Poznań-Wilda
Skomentuj artykuł