Różne są historie rodzin, ale każda z nich może stać się historią zbawienia
Czas porzucić ten cukierkowaty i przesłodzony obraz Świętej Rodziny, w której Maryja zawsze ładnie uczesana, schludnie ubrana i uśmiechnięta troszczy się o dom, Józef z nienagannie przystrzyżoną brodą, bez kropli potu na czole zasuwa w swoim zakładzie, żeby jego bliscy mieli wszystkiego pod dostatkiem, a Jezus grzecznie czeka na moment, w którym mógłby już wyjść z rodzinnego domu i zacząć publicznie nauczać.
"Przykazanie zaś Jego jest takie, abyśmy wierzyli w imię Jego Syna, Jezusa Chrystusa, i miłowali się wzajemnie tak, jak nam nakazał. Kto wypełnia Jego przykazania, trwa w Bogu, a Bóg w nim; a to, że trwa on w nas, poznajemy po duchu, którego nam dał" (1 J 3,23-24). Przy okazji obchodzonego w tę niedzielę Święta Świętej Rodziny, warto przyjrzeć się życiu naszych rodzin. Czy jest piękne? Czy inni, odwiedzając nas, czują się bardzo dobrze i mogą "naładować się" atmosferą miłości panującą w naszym domu? A może w ogóle nie ma mowy o życiu rodzinnym? Bo już od dawna nasza rodzina jest wewnętrznym trupem, choć z zewnątrz wszystko wydaje się być w porządku i "Nikt by nie powiedział, że u nich tak źle się dzieje!". Razem wychodzi nam dobrze tylko na zdjęciu, na które potem nie możemy patrzeć bez rozgoryczenia.
Przykazanie miłości wydaje się być dość zrozumiałe, ale wiemy, jak trudne bywa nieraz jego wypełnienie - i to nie tylko wobec "innych", ale także (czasami nawet częściej) wobec najbliższych. Św. Jan w swoim liście, przywołując je, pisze jednak najpierw o wierze w Jezusa Chrystusa, wskazując ją za punkt wyjścia do choćby podjęcia próby wprowadzenia w życie przykazania miłości. Wiele małżeństw i rodzin jest poranionych. Przyczyny są różne: niewierność, przemoc fizyczna i psychiczna czy alkoholizm to jedynie wierzchołek góry lodowej. Hektolitry wylanych łez i setki tysięcy wykrzyczanych w gniewie słów to tylko symboliczny obraz tego, co przeżywamy niekiedy w naszych domach z powodu osób, ze strony których oczekiwalibyśmy raczej miłości i wsparcia niż zdrady i zawodu.
Jeśli mamy w ogóle myśleć o tym, żeby choć spróbować połatać to, co się między nami, w naszych rodzinach, przez grzech postrzępiło czy rozdarło, to nie możemy od trudnych historii ciągle uciekać, lecz kiedyś musimy się z nimi zmierzyć. To jest zarówno oczyszczające, jak i pozwalające ruszyć dalej we wzajemnej miłości, oddając Bogu rany serc. Obchodzenie chrześcijańskich świąt, szczególnie tych uznawanych za rodzinne jak Boże Narodzenie, nigdy nie powinno zostać przez nas sprowadzone do odgrywania jakiegoś religijnego spektaklu. Jest to zawsze przywołanie historii zbawienia, która ma nam pomóc poradzić sobie z naszymi trudnymi historiami, naznaczonymi grzechem i cierpieniem.
"Rodzice Jezusa chodzili co roku do Jeruzalem na Święto Paschy" (Łk 2,41). Nazwa tego największego i najważniejszego żydowskiego święta oznacza "przejście". Chodzi o przejście, jakiego Bóg Jahwe dokonał w Egipcie, omijając naznaczone krwią baranka domy Izraelitów, zaś domy Egipcjan doświadczając śmiercią ich pierworodnych. Odtąd Święto Paschy niesie ze sobą przesłanie radości z powodu wyzwolenia Narodu Wybranego z egipskiej niewoli, ale także zmusza do zadumy i refleksji związanej z oczekiwaniem obiecanego Mesjasza.
To, że rodzice Jezusa odwiedzali Święte Miasto Pokoju z okazji Paschy, świadczy o ich pobożności - owszem. Ale jest też znakiem dużo głębszym, bo oto do świątyni, miejsca-znaku obecności Boga pośród Jego Ludu, wkracza sam On - wcielony Syn Boży i upragniony Zbawiciel. Rok po roku, podczas Paschy, jest ze swoimi ludźmi już nie tylko w miejscu świętym świętych, ale dosłownie pośród nich, towarzysząc im - niczego nieświadomym - w wyczekiwaniu na wyzwolenie.
Bóg nie dość, że akceptuje naszą rozwojowość, to jeszcze do tego chce być uczestnikiem tego procesu wzrastania "w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi" (Łk 2,52). Chce go uświęcać i umacniać swoją łaską. Większym problemem jest to, że my sami niekiedy nie potrafimy zaakceptować faktu, że do osiągnięcia postawionego sobie celu prowadzi pewna droga, która wymaga czasu i sił. Tracimy wówczas motywację do dalszej walki, stwierdzając, że przecież z pewnością znów będzie to samo, historia zatoczy koło i wrócimy do punktu wyjścia. Historia naszego życia toczy się jednak liniowo - nigdy nie wracamy do początku, bo sama droga, choć zdaje się, że nie przyniosła żadnej zmiany w nas, może być cennym doświadczeniem. Stanie się nim, jeśli pozwolimy sobie na to, żeby jak Maryja zachowywać "wiernie wszystkie te sprawy w swym sercu" (Łk 2,51).
"Anna poczęła i po upływie dni urodziła syna, i nazwała go imieniem Samuel, ponieważ mówiła: «Uprosiłam go u Pana». Elkana udał się z całą rodziną, by złożyć Panu doroczną ofiarę i wypełnić swój ślub. Anna zaś nie poszła, lecz oświadczyła swemu mężowi: «Gdy chłopiec będzie odstawiony od piersi, zaprowadzę go, żeby się pokazał przed obliczem Pana i aby tam pozostał na zawsze»" (1 Sm 1,20-22). Pomimo cierpienia wynikającego z hańby, której doświadczała ze strony ludzi z powodu swojej niepłodności, Anna nie odwraca się od Boga, choć jej rozmowy z Nim nie były przyjemnymi pogawędkami, lecz pełnym bólu wołaniem o wysłuchanie błagań. Co więcej, kiedy spełnia się jej marzenie i zostaje matką, postanawia oddać na służbę Bogu swojego syna, który był darem od Boga. Można zapytać: gdzie sens i gdzie logika? To, co oddaje się Bogu, nie jest stracone.
Historia niepłodnej Anny, która rodzi Samuela, jest typem tego, co ma się wydarzyć później w historii niepłodnej Elżbiety, która dała światu Jana Chrzciciela. Samuel namaszcza Dawida na króla, Jan - wskazuje na Jezusa jako na nowego Namaszczonego Duchem Świętym. Obie te historie naznaczone są ludzkimi dramatami, choć działał w nich Bóg. Dlatego też to, że Rodzina z Nazaretu nazywana jest świętą, nie oznacza, że ich życie było beztroskie. Nie brakowało w nim bólu, cierpienia i niezrozumienia.
Wyrazem tego jest zdanie, które pada z ust Maryi na widok Jezusa siedzącego sobie, jak gdyby nigdy nic, spokojnie w świątyni wśród nauczycieli: "Synu, czemu nam to uczyniłeś? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie" (Łk 2,48). Wyobrażam sobie, że Matka Boża z jednej strony czuła wówczas wielką ulgę, bo zagubione Dziecko się odnalazło, ale z drugiej strony chyba nie dało się nie wykrzyczeć tych słów z wielkim wyrzutem w głosie i ze łzami w oczach.
Czas porzucić ten cukierkowaty i przesłodzony obraz Świętej Rodziny, w której Maryja zawsze ładnie uczesana, schludnie ubrana i uśmiechnięta troszczy się o dom, Józef z nienagannie przystrzyżoną brodą, bez kropli potu na czole zasuwa w swoim zakładzie, żeby jego bliscy mieli wszystkiego pod dostatkiem, a Jezus grzecznie czeka na moment, w którym mógłby już wyjść z rodzinnego domu i zacząć publicznie nauczać. Oni nie byli rodziną bez zmartwień i problemów. Nie wyróżniali się na zewnątrz spośród innych rodzin czymś szczególnym. Nie mieli na drzwiach tabliczki z napisem: "Święta Rodzina: Maryja, Józef i Bóg Wcielony". Jezus nie uczynił ich życia wolnym od tego wszystkiego, z czym mierzyli się wówczas zwykli ludzie.
Tym jest właśnie Tajemnica Wcielenia - wchodzeniem Boga w ludzką codzienność i przemienianiem jej tak, by stała się drogą ku wieczności. Rodzina z Nazaretu kryła w sobie tę Tajemnicę, dzięki której wszystko było w niej odpowiednio ukierunkowane - ku Bogu: "Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział. Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te sprawy w swym sercu" (Łk 2,50-51). Różne są historie naszych rodzin, ale każda z nich, naprawdę każda, może stać się dla nas historią zbawienia: "Szczęśliwi, których moc jest w Tobie, którzy zachowują ufność w swym sercu" (Ps 84,6).
Skomentuj artykuł