S. Borkowska: Choćbyśmy nadal uważali, że racja była nasza, schowajmy ją do kieszeni
Choćbyśmy nadal uważali, że racja była nasza, schowajmy ją do kieszeni i w ogóle o niej nie wspominajmy. To może być trudne, bo ludzie na ogół gotowi są mówić: "Przepraszam za swoje słowa, ale…" – i w końcu tylko powtarzają to, za co niby to przyszli przeprosić – pisze s. Małgorzata Borkowska OSB w książce "Uwagi o modlitwie".
Była już mowa o tym, że pierwszym warunkiem modlitwy jest przebaczenie swoim winowajcom. Teraz czas omówić taką sytuację, kiedy to my zawiniliśmy i sumienie mówi nam o tym; przypomina, że Chrystus chce pojednania najpierw, a kultu dopiero potem: zostaw dar przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem (Mt 5,24).
Wiemy z doświadczenia, że bardzo trudno jest modlić się, kiedy coś nam leży na sumieniu. Chcielibyśmy to zamknąć do ciemnej komórki, odłożyć na potem – a nie da się. I bardzo dobrze, jeśli się nie da, bo to znaczy, że nasze sumienie działa i nawet jeśli nam jego głos zawadza, nie skutkują próby wyłączenia go. Najlepiej, nie tracąc czasu na te próby, wysłuchać go od razu, przyznać mu rację – i jeśli bliźni, którego ten głos dotyczył, jest chwilowo poza naszym zasięgiem, przynajmniej podjąć szczere postanowienie pojednania. Dopiero wtedy nasza modlitwa ma którędy popłynąć. Inaczej byłaby po prostu samoułudą.
Nazwać winę po imieniu
Łatwo się mówi, ale w praktyce, jeśli przyszliśmy, na przykład, na półgodzinne rozmyślanie i musimy je zacząć od tańca ze swoim sumieniem, może się okazać, że nam taki taniec zabierze większą część tego czasu. Ale choćby to i trwało długo, dobrze, niech trwa; lepsze będzie te kilka ostatnich minut poświęcone modlitwie czystej i pokornej, niż całe pół godziny, przepisowo długie, ale skażone. Nazwać po imieniu swoją winę – to już i w Raju było trudne; i tak, jak tam Adam zrzucał winę na Ewę (i na Boga przy okazji), a Ewa na węża (Rdz 3,12–13) – tak i my teraz wijemy się wśród uczuciowych pół-argumentów i ćwierć-pewników, byle tylko swój udział w winie pomniejszyć i usprawiedliwić, a cudzy rozdąć do rozmiaru możliwie blisko stu procent. Mamy już w tym niejaką wprawę, ale ponieważ pomimo tej wprawy nie zdołaliśmy dotąd na szczęście zredukować sumienia do roli swojego urzędowego potakiwacza, ono nadal protestuje; a Bóg, oczywiście, nigdy roli potakiwacza nie przyjmie. Zanadto nas kocha i zanadto poważnie traktuje naszą chęć modlitwy, żeby na takie jej skażenie pozwolić.
Jak mówię, to może w konkretnym przypadku zabrać trochę czasu, ale jest konieczne. Po pierwsze, takie dążenie do stanięcia przed Bogiem w prawdzie jest także modlitwą, choćby nie akurat tym jej rodzajem, na który właśnie przyszliśmy. Walczymy ze sobą, wzywając pomocy Bożej: a więc pozostajemy z Bogiem w modlitewnym kontakcie, i to bardzo żywym! Po drugie, jak tutaj wciąż podkreślamy, modlitwa jest relacją, a nie tylko pojedynczą czynnością; a nasza relacja z Bogiem powinna obejmować całe nasze życie, a już zwłaszcza stosunek do bliźnich, których nam dano jako widzialnych przedstawicieli Niewidzialnego, żebyśmy mogli okazać Mu miłość. I dlatego, jak uczą już Ojcowie Pustyni (jest o tym śliczny passus u św. Doroteusza), musimy wbić sobie w serce ten pewnik, że w każdej międzyludzkiej sprawie są dwa składniki: sama treść tej sprawy i relacja między załatwiającymi ją ludźmi. I ten drugi jest od pierwszego ważniejszy, bo ważniejsze są decyzje moralne od działań czysto fizycznych. Doroteusz ustawia proporcje między nimi bardzo ostro: wedle niego relacje międzyludzkie to siedem ósmych sprawy, a sama jej treść – tylko jedna ósma. Proporcja jak jeden do siedmiu? Tak: aż tak bardzo ważniejszy jest brat niż działalność, miłość niż racja, życzliwość niż „sprawa”, ktoś niż coś. „Sprawa” nie jest człowiekiem, tylko czymś bezosobowym; i historia zna mnóstwo przypadków, że ludzie „dla dobra sprawy”, „dla idei”, stawali się nawet katami innych ludzi.
Nakaz moralny ma pierwszeństwo przed tak zwanym "dobrem sprawy"
Doroteusz powiada nawet, że gdyby coś nakazał któremuś z mnichów, a ten by stwierdził, że przez wykonanie musiałby zranić sumienie jakiegoś brata, czyli zrobić mu przykrość, to tym samym rozkaz jest anulowany. Dodaje z wyraźnym uśmiechem, że nie jest to zachęta, żeby bracia przestali spełniać polecenia, tłumacząc się za każdym razem obawą przed zranieniem brata; ale ma do nich zaufanie, że będą umieli zgodnie z sumieniem dokonać osądu sprawy i w razie konieczności postawią dobro brata nawet przed posłuszeństwem. Prawdę mówiąc, nakaz ten, chociaż brzmi dość dramatycznie, jest jak najbardziej zgodny z nauką Kościoła o posłuszeństwie, ale nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że nakaz moralny ma pierwszeństwo przed tak zwanym „dobrem sprawy”. I teraz my powinniśmy to zastosować do tych wszystkich naszych międzyludzkich problemów i problemików, które mogą stanąć między nami a naszą modlitwą.
Poprzednio już była mowa, że nie może nauczyć się kochać, kto dąży tylko do równości, a nie przyzna bliźniemu miejsca uprzywilejowanego. Więc i naszemu winowajcy powinniśmy starać się przyznać takie miejsce przed sobą i przed swoim interesem. (Kochaj aż do bólu, powiedział mi kiedyś pewien doradca duchowy.) To bardzo trudne, ale dopóki tego przynajmniej nie zapragnęliśmy, lepiej nie deklarujmy miłości do Boga. A jeżeli zapragnęliśmy, jeżeli chcemy się tego nauczyć, to zgódźmy się z tym, że proces tej nauki potrwa długo – chociaż już od samego jej początku odzyskujemy możność, nazwijmy to nawet: prawo, patrzenia Bogu w oczy. Proces potrwa więc długo, ale będzie się toczył, a na sam początek przyda się nam parę konkretnych rad.
Po pierwsze, trzeba pamiętać, że najlepiej widzimy te wady bliźnich, które są podobne do naszych, a mówiąc prościej: które dla naszych własnych stanowią konkurencję. Więc w tym, co u kogoś widzimy, możemy się przejrzeć jak w lustrze: jeśli na przykład tak bardzo mi przeszkadza, że ktoś wciąż musi mieć rację, to mogę być pewna, że to mnie oburza jako konkurentkę po prostu: bo każdy powinien przyznawać rację mnie! Trzeba o tym pamiętać; i rachunek sumienia będzie wtedy szczerszy, i wyrozumiałość dla bliźniego większa.
Po drugie, są pewne konkretne sytuacje, co do których wiadomo, że wywołują u nas reakcję złości. Doświadczyliśmy już tego nieraz, że jeśli na przykład trzecia czy czwarta osoba przynosi nam wiadomość albo komunikat o czymś, o czym już wiemy, nieraz trudno nam nie odpowiedzieć warknięciem. To oczywiście zupełnie irracjonalne i bardzo głupie, bo ten ktoś działa z dobrego serca, i skąd może wiedzieć, że już kilku innych zrobiło to samo? I niby dlaczego nam się to wydaje obrazą, skoro na pewno lepiej jest o czymś potrzebnym dowiedzieć się o dwa razy za dużo niż o raz za mało? Ten i inne częste powody swoich złości już znamy i z góry możemy wypowiedzieć im walkę. Obmyślić poprawną reakcję i w niej się ćwiczyć. To nam daje jeszcze jeden dodatkowy temat kontaktu z Bogiem, a więc jest także szkołą modlitwy, a nie tylko jakiegoś samo-doskonalenia się.
Bóg kocha mojego winowajcę
Po trzecie, dobrze jest ćwiczyć się w pamięci o tym, jak bardzo Bóg kocha mojego winowajcę. Wiem, że trzeba się za niego modlić; ale muszę bardzo uważać, żeby to nie była modlitwa z wysokości mojej rzekomej cnoty za jakiegoś biednego głuptasa. Najlepiej więc modlić się przez niego: prosić przez tę miłość, jaką Bóg ma dla niego i przez jego zasługi. Bo to wszystko jest rzeczywiste, chociaż my tego nie widzimy, i prawdę mówiąc, nie mamy ochoty widzieć. „Panie, udziel mi tej łaski przez zasługi mojego winowajcy i przez miłość, jaką masz dla niego!”. Wtedy i modlitwa jest milsza Bogu, i my zaczynamy mieć jakieś przebłyski tego, jak Bóg patrzy na tego człowieka. Może nawet nauczymy się w końcu kochać go dla Boga, a nie z ludzkiej sympatii? I powie ktoś: – Ale przecież konflikty, te drobne, codzienne, tak się kumulujące, spadają na ogół nagle, i nie ma czasu na przypomnienie sobie tego wszystkiego! – Nie szkodzi. W miarę zadomawiania się tych myśli w nas będą one zjawiać się coraz bardziej w porę, a w końcu mogą się stać naszym szczerym (i słusznym) przekonaniem.
Po czwarte: jeśliśmy komuś czegoś odmówili, choćby w myśli, to po dokonaniu rachunku sumienia dać dwa razy tyle. Znowu, nie dla wyhodowania w sobie poczucia moralnej wyższości, ale dla własnej nauki i dla zadośćuczynienia Panu. Usłużyć w czymś temu, kto nas denerwuje; pamiętając zawsze, że jakim sądem sądzimy, takim i nas mają sądzić (Mt 7,2). I pamiętając, że to jest ważniejsze od sprawy, o którą powstał ewentualny spór; wg św. Doroteusza, w proporcji siedem do jednego…
A to wszystko powinno się dziać spokojnie i po prostu, bez dopatrywania się w tym jakiegoś wielkiego wyczynu. Przecież jesteśmy słudzy nieużyteczni, potrafimy co najwyżej spełnić swój obowiązek (Łk 17,10). I przy tej okazji możemy się przekonać, jak słusznie pisze św. Jan, że jeśli serce nas nie oskarża, mamy ufność wobec Boga (1 J 3, 21); mamy tę swobodę przystępu i spojrzenia w oczy, która jest cenniejsza nad wszystko. Ale także i to: że jeśli serce nas oskarża, to Bóg jest mocniejszy, wie wszystko i może nas doprowadzić do zrozumienia, do skruchy, do nawrócenia… Bo ostatecznie przecież zwycięstwo nie należy do naszych kulawych cnót, tylko do Tego, który nas poucza i prowadzi. I najważniejsze: przypominajmy sobie przy pierwszej stacji Drogi Krzyżowej, że Chrystus jest wprawdzie Sędzią żywych i umarłych, ale jest także patronem osądzonych. I że bardzo wyraźnie ostrzegał nas: nie sądźcie!
Zła trzeba nienawidzić, ale w sobie
I co jeszcze powiedział: Nie stawiajcie oporu złemu (Mt 5,40). Ojcowie Pustyni, komentując to, mówią, że zła trzeba nienawidzić, ale w sobie. I to właśnie jest rola sumienia i modlitwa sumienia: wykryć w sobie zło, wydać na nie wyrok i prosić Pana o pomoc w walce. Działalność sumienia to także modlitwa, i to taka, bez której żadna inna modlitwa nie byłaby całkiem szczera.
I jeszcze jedna ważna wskazówka praktyczna. Jeżeli idziemy kogoś przeprosić, to chodzi nam o uzdrowienie relacji międzyludzkiej, o to Doroteuszowe siedem ósmych. A nie o „sprawę”, nie o kolejną próbę uzasadnienia swojej racji. Trzeba się na tamtym skupić, a o tym – jako o mniej ważnym – zapomnieć. Choćbyśmy nadal uważali, że racja była nasza, schowajmy ją do kieszeni i w ogóle o niej nie wspominajmy. To może być trudne, bo ludzie na ogół gotowi są mówić: „Przepraszam za swoje słowa, ale…” – i w końcu tylko powtarzają to, za co niby to przyszli przeprosić. To nie jest ani autentyczne, ani skuteczne. W myśli naszego „przeciwnika” i tak pozostanie pamięć, że na tę sprawę można mieć różne spojrzenie. Niech ta pamięć lepiej działa cicho i doprowadzi kiedyś do lepszego zrozumienia bez dalszej naszej, wielce niezgrabnej, pomocy. Do nas należy przede wszystkim uzdrowić relację, a nie nauczać.
Fragment pochodzi z książki „Uwagi o modlitwie”
***
Małgorzata (Anna) Borkowska OSB - ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora "honoris causa". Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.
Skomentuj artykuł