Św. Jan de Britto SJ - żarliwy ewangelizator
Pragnął, by największy skarb swego życia, Jezus Chrystus, był poznany, kochany i naśladowany przez jak największą liczbę ludzi. Podobnie jak jego wielki poprzednik, św. Franciszek z Ksawery, także on wyruszył do Indii. Choć dogi ewangelizacji były już tam częściowo przetarte, to jednak głosiciele Chrystusa wciąż napotykali wiele przeszkód i prześladowań. Ojciec Jan de Britto padł ich ofiarą.
Jan de Britto urodził się 1 marca 1647 r. w Lizbonie. Pochodził z jednej najznamienitszych rodzin Portugalii, która szczyciła się wieloma bohaterami w walce o niepodległość ojczyzny. Jego ojciec był wicekrólem Brazylii, zmarł w Rio de Janeiro w 1650 r. Po jego śmierci Jan wychowywał się na dworze królewskim, był paziem króla Jana IV. W wieku piętnastu lat uzyskał zgodę na opuszczenie dworu i wstąpił do nowicjatu jezuitów.
Po ukończeniu studiów filozoficznych w Coimbrze w 1668 r. poprosił o możliwość pracy misyjnej w Indiach. Wcześniej jednak musiał studiować teologię. Jego pragnienie wyjazdu na misje spełniło się pięć lat później, gdy w 1673 r. otrzymał święcenia kapłańskie i tego samego roku odpłynął do Goa.
W Indiach czekał go ogrom pracy związanej z posługą Słowa Bożego w kontekście tak bardzo różnym od europejskiego. Ojciec Jan w pracy duszpasterskiej opierał się na doświadczeniach misjonarzy z XVI w. Szybko nauczył się języka tamilskiego, cierpliwie poznawał złożoność hinduizmu. Zetknął się z bolesnym podział społeczeństwa Indii na kasty, co bardzo utrudniało głoszenie Ewangelii. Pokonując wszelkie trudności razem z innymi jezuitami, ojcami i braćmi, głosił Jezusa.
Pewnego razu cudem uniknął męczeńskiej śmierci. Niedługo po tym wydarzeniu udał się z powrotem do Portugalii, by zaplanować nową strategię ewangelizacyjną dla Indii. Miał też dotrzeć do Rzymu, ale nie było to możliwe. Wielu dawnych przyjaciół, wśród nich sam król, namawiało go, by pozostał w Portugalii i odpoczął. On jednak nawet nie chciał o tym słyszeć. Wkrótce z nową grupą misjonarzy odpłynął na statku w stronę Indii.
Skomentuj artykuł