Miała 22 lata, gdy zachorowała na raka. "Bóg przemienił to doświadczenie w coś niezwykle cennego"
Odkąd pamiętam, Bóg był obecny w moim życiu. Gdy byłam dzieckiem moją wiarę pielęgnowali rodzice żyjący blisko Kościoła. W pewnym momencie sama wybrałam Jezusa i staram się, często nieudolnie, rozwijać naszą relację i oddawać Bogu swoje sukcesy, porażki, lęki i radości.
Jednak to Jezus jest Tym, który wie lepiej jak zadbać o naszą przyjaźń, wzmocnić ją i po raz kolejny przyciągnąć mnie do siebie. Potrafi do tego wykorzystać nawet najtrudniejsze doświadczenia i zwyczajne fizyczne cierpienie.
Kilka dni po 22. urodzinach dowiedziałam się, że jestem poważnie chora. Chłoniak Hodgkina, jeden z najczęściej występujących nowotworów wśród młodych ludzi. Choroba pojawiła się w moim życiu nagle, nieoczekiwanie. Dobrze się czułam, nie odczuwałam żadnych objawów.
Byłam wtedy w połowie studiów farmaceutycznych, uczyłam się francuskiego, działałam w harcerstwie, śpiewałam w scholi parafialnej. Żyłam na wysokich obrotach, starałam się panować nad wszystkim i nie dawałam sobie prawa do błędów. Nagle okazało się, że będę musiała przeorganizować moje dotychczasowe życie, dostosować je do rytmu leczenia. Chorobę potraktowałam jak kolejne wyzwanie, któremu muszę sprostać. O dziwo od początku byłam spokojna, nie załamałam się.
Bardziej martwiłam się o moich bliskich, czy będą umieli poradzić sobie z tą sytuacją.
Od razu po postawieniu diagnozy lekarz skierował mnie do szpitala onkologicznego w Warszawie. Na miejscu wyjaśniono mi, jak będzie wyglądało leczenie - będę mieszkała w domu i przyjeżdżała do szpitala raz na dwa tygodnie na kilka godzin chemioterapii. Usłyszałam, że standardowa terapia jest bardzo skuteczna i u większości pacjentów wystarcza do całkowitego wyleczenia.
Pierwsza chemioterapia została wyznaczona na trzeci tydzień stycznia - czas sesji zimowej na studiach. Na oddział przyjechałam naiwnie z całym plikiem notatek, gdyż następnego dnia miałam egzamin z biotechnologii. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że po powrocie do domu przez kilka dni będę dochodziła do siebie leżąc w łóżku. Tego jednak nie można przewidzieć. Ile nowotworów tyle różnych schematów leczenia, a ilu chorych, tyle różnych reakcji na te same leki.
Po pierwszej chemioterapii przez kilka godzin czułam się dość dobrze, ale z czasem zaczęłam mieć nieznane mi dotąd objawy. Nie wiedziałam, co się dzieje z moim ciałem. Bolało mnie wszystko, a nic nie pomagało. Kiedy już jeden ból ustawał, w jego miejsce pojawiał się inny. Akurat zaczęły się ferie zimowe, na popularnych portalach społecznościowych oglądałam zdjęcia moich znajomych ze stoków narciarskich i ciepłych krajów.
Nie było we mnie rozgoryczenia, żalu. Raczej smutek, zmęczenie, niezrozumienie. Poczucie bezsilności i całkowitego zdania się na Boga. Swoje cierpienie oddawałam właśnie Jemu, tak po prostu. W zwykłej modlitwie, swoimi słowami. Nie miałam wpływu na to co się działo z moim ciałem. Bywały momenty, kiedy ból nie dawał mi spokoju, odbierał sen, był moim nieodłącznym towarzyszem.
Na studiach musiałam wziąć urlop dziekański. Nie byłabym w stanie zaliczyć wszystkich przedmiotów, gdyż na farmacji większość zajęć to długie i fizycznie męczące laboratoria. Zdecydowałam się kontynuować zajęcia całoroczne, a pozostałe przełożyłam na kolejny rok. Spotkało mnie dużo ciepła, zrozumienia i pomocy ze strony wykładowców i pracowników administracyjnych uczelni.
W czasie choroby bardzo zbliżyłam się do Boga. Rozpoznałam w Nim Ojca, który chce ulżyć dziecku w cierpieniu, Przyjaciela, który nie opuszcza w bezsenną noc. Kiedy myślę o tamtych momentach z perspektywy czasu, jestem zdumiona, ile sił, spokoju i radości dał mi Bóg w tym trudnym doświadczeniu. Jego Miłość, którą okazywał mi także poprzez innych ludzi, ich wsparcie, pomoc i modlitwę, pomaga mi teraz w chwilach zwątpienia. Pozwala po raz kolejny Mu zaufać, przypomnieć sobie, jak ważna jestem dla Niego, jak bardzo pragnie On mojego szczęścia, radości z codziennych przyjemności, uśmiechu.
Święta Wielkanocne podczas choroby były pierwszymi, które przeżyłam tak świadomie. Czułam się na tyle dobrze, że mogłam uczestniczyć w Triduum Paschalnym, służyć przy ołtarzu śpiewem. Adorować Jezusa w ciemnicy i w grobie czując słabość i kruchość własnego ciała. Z nadzieją czekać na zmartwychwstanie.
Dostałam też kilka "prezentów" od Boga. Pierwszym z nich były moje włosy, które nie wypadły od razu, jak to bywa u większości pacjentów, tylko powoli, stopniowo. Prezentem po każdej chemioterapii był też moment odzyskania sił, pierwszy normalny posiłek, spacer, spotkanie z przyjaciółmi, nawet wyjazd na zajęcia. Wszystkie najprostsze czynności sprawiały mi mnóstwo przyjemności.
Nie wiem czy bez Boga potrafiłabym udźwignąć moją chorobę. Mogę się pytać: dlaczego? po co? Mogę też spojrzeć za siebie i zobaczyć ogromną lekcję pokory, wiary i zaufania. Dzisiaj, gdy minęły 3 lata, a po nowotworze pozostała mi jedynie blizna na szyi i wizyty kontrolne u onkologa, widzę jak Pan Bóg to trudne doświadczenie przemienił w coś niezwykle cennego. Nie mogę zostawić tego tylko dla siebie!
Skomentuj artykuł