Miałam się w ogóle nie urodzić [ŚWIADECTWO]

(fot. shutterstock.com)
Natalia

Tata stracił pracę, mama chorowała na ciężką depresję, brakowało pieniędzy i nadziei. Na nic zdawały się moje własne siły. Okazało się, że ja sama tak właściwie nic nie mogę zdziałać. Skoro nic nie mogę, to powinnam umrzeć - pisze Natalia.

Rozeznanie powołania nie należy do łatwych rzeczy. To wyzwanie życia - można powiedzieć. Ja przez wiele lat kierowałam się wyłącznie marzeniami licząc naiwnie na ich spełnienie, a jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że żyję trochę w mydlanej bańce. To taki bardzo niebezpieczny stan, w którym mogłabym zmarnować całe swoje życie, gdyby Ktoś nie postanowił wyrwać mnie z niego silną ręką.

Pan Bóg, Maryja, Niebo, Zmartwychwstanie były w moim domu rodzinnym obecne odkąd pamiętam. To była nawet bardzo żywa obecność. Rodzice starali się jak mogli przekazać mi i moim braciom wszystkie wartości życia chrześcijańskiego, w związku z czym termin ZMARTWYCHWSTANIE po pewnym czasie stał się zwyczajną codziennością. Pan Bóg był dobrym Ojcem, ale przestał zadziwiać. Rodzice mówili o cudach jakich doświadczyli, a ja biernie słuchałam, przyjmując to za oczywistość.

DEON.PL POLECA

Może trochę o tym. Ja w ogóle nie miałam się urodzić, z punktu widzenia lekarzy. Mama w wieku dwudziestu lat urodziła mojego starszego brata, po dwóch latach następna ciąża. Drugi brat urodził się za wcześnie i zmarł trzy dni po porodzie. Mama wtedy niemalże sama umarła. Nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.

Po kilku latach zaczęli z tatą starać się o następne dziecko, bez owoców. Kolejne poczęcie skończyło się poronieniem. Mama niemalże już wykończona biegała po lekarzach. Znaleziono u niej guza w okolicach rodnych. Wyrok brzmiał strasznie: Nie urodzi pani więcej dzieci.

To było mniej więcej w czasie, kiedy rodzice weszli na Drogę Neokatechumenalną. Mama zawsze była bogobojna, ale myślę, że jej religijność polegała właśnie na obawie przed Bogiem. Nie na Jego miłości. W tamtym momencie świadomość Bożej miłości, z którą się zetknęła tak naprawdę... sprowadziła mnie na świat.

Mama zaczęła się modlić jak jej imienniczka, biblijna Anna, błagając Boga o córkę. To były rozpaczliwe modlitwy. Wspólnota wspierała. Następna wizyta u lekarza przyniosła niesamowitą nowinę. Guz zniknął. Jest pani w stanie błogosławionym. Wtedy pod sercem mojej mamy biło już moje małe serce. Póżniej urodził się jeszcze mój młodszy brat.

Pierwsze miesiące mojego życia były bardzo burzliwe. Nagle zachorowałam. Jedynym objawem była bardzo wysoka gorączka. Lekarze nie wiedzieli jak ratować moje życie. Kręcili głowami i patrzyli na rodziców smutnym wzrokiem. Nie dawali mi zbyt wielkich szans. Za to rodzice znowu kierowali swoje oczy w stronę Tego, który jest naprawdę Panem życia i śmierci. Wujek przywiózł dla mnie z grobu świętej Tereski z Lisieux pobłogosławiony płatek róży. Włożono mi go w rączki i modlono się. Żyję do dziś.

Wiedziałam o tych wydarzeniach, ale poza jakimś zakłamanym poczuciem wyjątkowości nie czułam powagi sytuacji. Bóg przecież wielokrotnie darował mi życie.

Dorastałam, doświadczałam różnych rzeczy w swoim domu, uczyłam się Boga, ale też zwyczajnych słabości, moich rodziców, które czasem bywały druzgocące.

Oto jedna z nich: Mając jedenaście lat pojechaliśmy do rodziny za granicą. Mąż kuzynki, prowadzi swoją restaurację, dlatego czasami nocami zdarzało się, że wszyscy dorośli wychodzili, by pomóc w posprzątaniu, zakończeniu dnia, wiadomo. Tak było tej nocy. Ja zostałam w domu z kuzynami i młodszym bratem.

Spaliśmy spokojnie w swoich łóżkach, kiedy drzwi mojej sypialni uchyliły się i ktoś wszedł do środka. Poczułam dotyk na ramieniu. Odwróciłam się i spojrzałam na twarz swojego około trzydziestoletniego kuzyna. Pamiętam, że przyłożył palec do ust i nakazał ciszę. Rozejrzałam się dokoła. Była głucha noc.

Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to obawa, że coś stało się mojej mamie. Zerwałam się z łóżka i stanęłam na prostych nogach, nie świadoma jego prawdziwych zamiarów. Pamiętam, jak spoglądałam w górę na wysoką sylwetkę silnego mężczyzny i zrozumiałam nagle, po co tak naprawdę przyszedł.

Dzisiaj wiem, naprawdę wiem, że był wtedy przy mnie mój Anioł Stróż, który podpowiadał mi, jak powinnam się zachować. Wiedziałam, że obok śpi mój kuzyn, uznałam, że po prostu muszę go obudzić. Próbowałam, ale nie dałam rady. Starszy kuzyn, jak się potem okazało odurzył go jakimś środkiem nasennym.

Tamtej nocy wydawało mi się, że jestem sama. Zupełnie sama, zdana tylko na siebie. Przerażona starałam się wycofać, jednak w walce z dorosłym, silnym człowiekiem nie miałam najmniejszych szans. Logicznie patrząc. Tak to się jednak jakoś stało, że zdołałam zamknąć go w łazience obok i w niej zakluczyć. Bez pomocy mojego Anioła, nie byłabym w stanie. Wiem to teraz.

Wtedy jednak zbudowałam w sobie przekonanie, że to ja sama poradziłam sobie w tej koszmarnej sytuacji. W przerażeniu i gorączce pobiegłam do sypialni rodziców i czekałam na ich powrót. Tak naprawdę to tutaj rozegrał się prawdziwy koszmar. Dukając słowa opowiedziałam całą sytuację, a dorośli... nie zrobili nic. Ciocia kazała mi tylko nikomu nic nie mówić. Tyle.

Mama była w furii, ale nie mogła zdziałać zbyt wiele. Przez następne dwa tygodnie wakacji przebywałam pod jednym dachem z człowiekiem, który usiłował mnie zgwałcić i z kilkorgiem dorosłych, którzy przymknęli na to oko, każąc mi milczeć w tej sprawie. Jakbym to ja powinna się wstydzić.

Tamtej nocy zasiano we mnie poczucie, że tylko i wyłącznie ja sama odpowiadam za swoje życie. Z takim przekonaniem, głęboko ugruntowanym zaczęłam wchodzić w wiek nastoletni. Najpierw nie było znaczących objawów. To ziarno maleńkie, ale bardzo gorzkie dopiero póżniej zaczęło wydawać obrzydliwe owoce.

Buntowałam się na wiele rzeczy. Z małej, słodkiej blondynczki zamieniłam się w dziewczynę, która nie słucha nikogo poza sobą. Która polega tylko na sobie. Nigdy nie miałam specjalnych pretensji ani do starszego kuzyna, tłumacząc go religią i wychowaniem, ani do rodziców... Ani do Boga. Ale wierzyłam mocno, że tylko ja sama jestem w stanie sobie pomóc. Szatan wiedział doskonale, że to przekonanie jest w stanie zniszczyć we mnie wszystko.

Z czasem zachwiałam się mocno w swojej kobiecości. Nie chciałam nigdy wchodzić w małżeństwo. Pragnęłam jednak dzieci, więc (na szczęście tylko w myślach) dopuszczałam do siebie możliwość samotnego wychowywania potomstwa. Byłam już wtedy w swojej wspólnocie, ale robienie drogi neokatechumenalnej przychodziło mi z wielkim trudem. Może po prostu buntowałam sie na złość rodzicom.

Chciałam oddać się czemuś dobremu, ale było we mnie dużo zgorzknienia. Planowałam swoje życie, słuchałam ciężkiej muzyki, chciałam podróżować... I każde kolejne małe niepowodzenie druzgotało jeszcze bardziej moje serce. W końcu nadszedł taki czas, kiedy moja rodzina przechodziła poważny kryzys. Rodzice trochę odeszli od Kościoła, od siebie nawzajem, od nas. Grunt pod nogami naprawdę zaczął się sypać.

Tata stracił pracę, mama chorowała na ciężką depresję, brakowało pieniędzy i nadziei. Na nic zdawały się moje własne siły, które do tamtego momentu pozwalały mi jakoś egzystować. Okazało się, że ja sama tak właściwie nic nie mogę zdziałać. Skoro nic nie mogę, to powinnam umrzeć.

Na tamten czas miałam zaplanowaną wymarzoną podróż do Anglii. Nie mogłam i nie chciałam jej odwołać. Miałam nadzieję, że to jakoś przegoni moje samobójcze myśli. Chciałam trochę odżyć, na własnych warunkach. Wyleciałam więc, zostawiając cały ten bałagan za sobą. Egoistycznie pragnąc zaczerpnąć trochę powietrza. Nie wiedziałam, że to właśnie tam, daleko w pogańskiej rodzinie, u której zamieszkałam, czekał na mnie Jezus Chrystus.

Do dzisiaj poruszają mnie słowa z księgi Ozeasza "Pragnę ją przynęcić, na pustynię wyprowadzić i mówić jej do serca." To właśnie zrobił ze mną Bóg. Anglia okazała się pustynią, pełną szakali i niebezpieczeństw. I przede wszystkim... braku wody. Tą wodą była Eucharystia.

Nic nie było w stanie zaspokoić mojego głodu. Ukoić lęku. Zaczynałam odchodzić od zmysłów z tej tęsknoty. Chciałam jakoś zapełnić tą czarną dziurę. Myślałam nawet o narkotykach, by jakoś sobie ulżyć. Byłam na skraju wytrzymałości, nękana depresją. Uświadomiłam sobie wtedy, że od roku nie byłam u Komunii.

Tuż obok domu, w którym mieszkałam był malutki kościółek, anglikański. Bałam się zrobić ten krok, ale serce we mnie pałało, by choć popatrzeć na Krzyż, którego w pogańskim, angielskim domu nie było. Płakałam za Bogiem. Naprawdę płakałam. Czułam się zupełnie sponiewierana. Dręczące mnie myśli o śmierci tylko potęgowały to uczucie.

I wtedy właśnie, kiedy na nowo zapragnęłam żywego Boga, szatan uderzył z siłą gromu. Dowiedziałam się, że sytuacja w domu jeszcze bardziej się pogorszyła, że tata wyjechał do pracy za granicę, mama została sama z depresją i młodszym bratem. A na dodatek mieliśmy stracić mieszkanie. Mama na tę wiadomość bardzo zachorowała. Była sama. A ja byłam daleko.

Dosłownie wyłam do Boga. Nie wiem, czy mogę nazwać to modlitwą, czy wręcz powinnam. Bo tak rzewnie nie płakałam przed Panem jeszcze nigdy. Tak prawdziwa przed Nim nie byłam. Wszystko, co niegdyś słyszałam o Bogu od rodziców nagle nabrało sensu. A wtedy klęcząc powiedziałam: "Moje życie należy do Ciebie. Ja NIC NIE MOGĘ. TY MOŻESZ WSZYSTKO".

Coś się wtedy we mnie zmieniło. Jak kobieta cierpiąca na krwotok poczułam, że Jezus rozgląda się za mną wśród tłumu i wie, że Go dotknęłam. I mówi do mnie CÓRKO. To było jakby ogrodnik wszedł do mojego ogrodu i wyciął pierwszy chwast, gorzki owoc zrodzony z tego ziarna, które kiedyś zasiał we mnie szatan.

Nic nie zależy ode mnie. Nie musi zależeć. Jestem bezpieczna i mogę polegać na Bogu. Mój świat się walił, grunt kruszył się pod moimi nogami, a ja mimo wszystko czułam się bezpieczna. Wtedy tak naprawdę zaczęłam żyć. Nie potrafię określić, jak cudownie smakował ten pierwszy łyk powietrza. Było to jak oddech nowonarodzonego dziecka. Bogu dzięki.

Tak się zaczęło moje nawrócenie. To było pięć lat temu. Teraz historia toczy się dalej. A to co było później, po powrocie do domu, nie było łatwiejsze, wręcz trudniejsze niż moje całe życie do tej pory, ale jakże piękniejsze. Przez rok mogliśmy jeszcze mieszkać w tym mieszkaniu. Mama trochę się podleczyła i wyjechała do taty zostawiając ze mną młodszego brata (co nie było łatwe ani dla niej, ani dla mnie).

Wiele razy brakowało pieniędzy i to skrajnie. Ale nie brakowało nam Bożej opieki. W końcu, kiedy sytuacja rodziców trochę się ustabilizowała, młodszy brat do nich dołączył, a ja musiałam się przeprowadzić w dużo gorsze warunki. Rodziców nie było przy mnie, żeby mi pomóc, ale po powrocie z Anglii wróciłam do swojej wspólnoty, gdzie znalazłam swoje miejsce jakbym nigdy go nie opuszczała. To dodawało sił.

Tutaj właśnie rozeznanie powołania stało się niesamowicie trudne. Mimo Bożego dotyku, który nieustannie na sobie czułam, nie uważałam się za zdolną do wejścia w małżeństwo. A mogę spokojnie powiedzieć, Pan Bóg bardzo wyraźnie pokazywał mi taką drogę powołania. Chciałam iść do zakonu, nawet aplikowałam do jednego, ale nie otrzymałam żadnego odzewu.

Chciałam również pojechać na misję ewangelizacyjną do Chin, jednak i tam nie było dla mnie miejsca. Była pewnego razu pielgrzymka do Triestu na spotkanie powołaniowe młodych z Kiko Arguello. Cała podróż była niesamowicie porywająca duchowo. Trwała trzy dni, niewiele czasu, ale wielu młodych ludzi Chrystus wtedy podniósł z grobów.

W trakcie spotkania Kiko zawołał ochotników na misję do Chin. Mieli to być chłopcy pragnący pójścia do prezbiteriatu albo dziewczęta, które oddadzą się służbie misjonarskiej, konsekrowanej. Poruszyłam się, chciałam biec i pomóc ewangelizować Azję. Siedziałam wtedy obok jednego z braci, który dzisiaj jest moim narzeczonym.

Wstałam i zdecydowałam się iść do księdza po błogosławieństwo i zgłosić chęć uczestniczenia w misji. Stojąc wśród tłumu młodych ludzi pomyśałam sobie "Ale Panie Boże, ja przecież pragnę mieć dzieci!". I jak na zawołanie tuż obok mnie stanał chłopak, mniej więcej w moim wieku, trzymający na ręku dziecko. Ten widok mnie rozczulił i niemalże zatrzymał postanowienie misji. Jednak pragnienie Boga okazało się silniejsze.

Pomyślałam "Boże! Ty wiesz jak pragnę być matką. Ja jeszcze nie potrafię wyobrazić sobie bycia żona, ale wiesz jak chcę! Ale zostawiam to, jesli wołasz mnie na misję, to ja idę!". Zdeterminowana ruszyłam do przodu. Wtedy właśnie Kiko zatrzymał mnie słowami skierowanymi do ogółu: "Jeśli pragniesz założyć rodzinę, zatrzymaj się! Bóg ma dla Ciebie przygotowaną inną drogę niż ta misja!"

Zatrzymałam się jak wryta. Duch we mnie zadrżał. Ciało przeszedł dreszcz. Czy to do złudzenia nie przypomina sytuacji z Góry Moria, gdzie Abraham ma zaraz złożyć syna w ofierze? Tak! Dokładnie tak. Zatrzymaj się, nie podnoś ręki na chłopca... Było moim Nie rezygnuj z rodziny. Nie zabijaj w sobie tego pragnienia. Tego dla Ciebie chcę, córeczko.

Po powrocie z tej pielgrzymki zaprzyjaźniłam się z moim teraźniejszym narzeczonym. Pan Bóg powoli przyzwyczajał mnie do myśli, że ma przygotowanego dla mnie męża. Chłopak, z którym się zaprzyjaźniłam znany był mi od dziecka, jednak był też młodszy. Pomimo tego, że rozumieliśmy się bez słów i dosłownie nadawaliśmy na tych samych falach, mimo, że cała wspólnota wróżyła nam wspólną przyszłość... jakoś nie bylismy w sobie zakochani.

Po roku zupełnej ciszy w moim powołaniu, zaczęłam się denerwować, z racji tego, ze jestem z natury bardzo niepokorna i niecierpliwa. Przyjaźń z Jankiem zrobiła sie już bardzo zaawansowana, do tego stopnia, że nie mogłam sobie wyobrazić życia bez niego. On także, będąc w związku z inną dziewczyną, nie rezygnował z intensywności naszej przyjaźni. Jednak w dalszym ciągu poza braterską miłością, między nami nic nie "iskrzyło".

Nie chciałam żeby do naszej relacji wdarła się jakaś zazdrość dlatego postanowiłam torchę postawić Pana Boga pod ścianą i zapytać Go wprost. "Czy przewidujesz dla nas wspólną przyszłość? Co ja powinnam robić? Nie chcę zejść w złą stronę!". W odpowiedzi dostałam słowo o pustym grobie.

Wtedy odezwało się we mnie moje histeryczne JA i automatycznie stwierdziłam "Ok, to nie to. Dlaczego szukacie żywego wśród umarłych...?". Czyli w tym pustym grobie nie mam czego szukać. Idź szukaj dalej. No więc żyłam, przyjaźniłam się, ale nadal bez jakiegokolwiek światła na swoje powołanie. Szybko się niecierpliwię, dlatego też nie minęło sporo czasu aż znowu zapytałam: "Panie Boże, to on, czy nie on? Pokaż mi!".

Odpowiedź brzmiała: "Jan".

Otworzyłam słowo na pierwszej stronie Ewangelii według świętego Jana. "No jasne, pomyślałam najpierw, nie chcesz mi powiedzieć Boże? To nie... będę sobie tutaj dalej czekała w nieskończoność". Krnąbrnie zamknęłam Pismo Święte i odkładając je na półkę oświeciło mnie. JAN! Przecież mój przyjaciel tak właśnie ma na imię! To już było dla mnie znaczące, ale nie na tyle by utwierdzić mnie w przekonaniu, że Janek ma być moim mężem.

Czas dalej mijał, nasza przyjaźń rosła w siłę, jednak żadne z nas nadal nie wykazywało większego zainteresowania romantyczną stroną tej znajomości. Myślę, że swoje robiła różnica wieku. Jestem starsza o cztery lata. Więc kiedy ja miałam 23, on miał 19. Mentalnie nigdy nie było między nami żadnej różnicy, ponieważ Jan jest bardzo dojrzały, poza tym to rosły, silny, młody mężczyzna, więc fizycznie mogłabym się dać oszukać, że jesteśmy rówieśnikami.

A jednak cały czas ten wiek nie dawał mi spokoju. To spowodowało, że kilkakrotnie jeszcze pytałam, czy to rzeczywiście ma być JAN. Za każdym razem otwierając karty innego egzemplarza Biblii, padało na pierwszą stronę Ewangelii według Świętego Jana.

Słowo mówiło jedno, ale życie mówiło drugie. Dlatego bardzo szybko się denerwowałam. Janek niesamowicie zakochany w innej dziewczynie nie wydawał mi się realnym kandydatem na chłopaka nawet kiedy przypominałam sobie, że to przecież ja jestem jego najbliższą przyjaciółką. Bardzo długo się tak oszukiwaliśmy.

Przyszedł jednak czas, kiedy zmęczona czekaniem na jakiś przełom między nami poznałam innego chłopaka. Uroczy, dobrze wychowany, bardzo zakochany... Ale od początku wiedziałam, że to nie jest TO. Nie umiałam jednak przestać korzystać z jego uprzejmości i przyjaźni, trochę nieświadomie wodząc go za nos, z powodu czego nadal ubolewam.

Myślałam wtedy, że może wszystko mi się przywidziało, że to całe rozeznawanie powołania nie może przecież kryć się wyłącznie za słowami otwieranymi w Piśmie Świętym. Liczą się przecież fakty. A faktem było dla mnie, że Janek zakochany jest w innej. Zapomniałam wtedy o naszej przyjaźni. O fakcie, którym była swoboda z jaką się przy sobie czuliśmy, a jakiej nie zaznałam w stosunku do żadnego innego chłopaka i on w stosunku do żadnej innej dziewczyny.

Czułam jednak wyrzuty sumienia, że odwracam się trochę od tego, co robi ze mną Pan Bóg, dlatego znowu otworzyłam się na Jego Słowo, które brzmiało "Dokądże będziesz chwiejna, córko buntownicza? Pan bowiem stworzył nową rzecz na ziemi: niewiasta zatroszczy się o męża".

Poruszona, zakończyłam znajomość z tym chłopakiem i opowiedziałam mu trochę o mojej przyjaźni z Jankiem. Okazało się też, że Pan Bóg chcąc chyba zniszczyć moją dumę wobec płci przeciwnej (otóż zawsze miałam się za silniejszą i mądrzejszą od mężczyzn) zaprasza mnie do tego, bym powiedziała Jankowi o przygotowanym dla nas powołaniu.

Bojąc się, że stracę tak cenną przyjaźń, z duszą na ramieniu i nieopisaną pomocą Boską, powiedziałam mu o wszystkim, wcześniej otrzymując słowo potwierdzenia o pannach, które poszły do grobu, a grób był pusty. Po raz kolejny to samo Słowo, teraz już zupełnie inaczej rozumiane! Pusty grób, zmartwychwstanie! Anioł oznajmia im prawdę o Chrystusie, a one mają zanieść tę wiadomość do mężczyzn, którzy... nie wierzą ich świadectwu. Ale bez obaw... mężczyźni sami muszą spotkać zmartwychwstałego Chrystusa i ON o to zadba. A nie te biedne kobiety.

TO O MNIE, pomyślałam. No więc dobrze. Mam mu tylko wyjaśnić, pewnie mi nie uwierzy, ale Pan Bóg sam zrobi co trzeba, żeby były tego dobre owoce.

To najbardziej błogosławiony czas w moim życiu. Janek nie tyle nie uwierzył, co nie czuł mocy tego powołania, ze względu na inną dziewczynę. Ale Pan Bóg rzeczywiście stanął przed nim i od tamtego momentu, to z nim zaczął robić tą historię. Kiedy on odstąpił od tej historii, jak ci apostołowie, którzy nie uwierzyli kobietom i zwrócił się ku innej dziewczynie, zobaczył, że ja jestem przez to przeprowadzana niemalże anielską ręką.

Byłam zupełnie spokojna, wręcz uśmiechnięta. Po tym wszystkim czego doświadczyłam, mękach czekania na powołanie, upokorzaniu się i w ogóle trudach związanych z ciężarem mojego życia w tamtym czasie... ja byłam pogodna. I kiedy on wchodził w związek z inną dziewczyną, ja pogodnie mówiłam mu "Pan Bóg przewidzi".

To łaska od Boga płynąca z przyjmowania Eucharystii. Ja z moim wybuchowym, porywczym charakterem nie byłabym w stanie wymusić na sobie takiego spokoju. Janek patrzył na to z zadziwnieniem i krótko potem sam zaczął sie mocno zastanawiać nad tym, jak piękna jest nasza wspólna historia.

Jak wiele miłości Bożej jest między nami. Takie dojrzewanie do zrozumienia, co się dzieje między nami trwało pół roku. Wiadomo, że był to czas obfity w różne sytuacje. Szatan szarpał się z nami niesamowicie, usiłując zniszczyć wszystko to, co Pan Bóg w nas zdziałał. Ale zwycięstwo zawsze leży po stronie Boga! Przecież pokonał śmierć. Szatan nie ma żadnej władzy.

W zeszłoroczne święto Paschy, przeżytej z wielką radością jednocześnie we mnie jak i w Janku obudziło się to niesamowite uczucie. Wzajemne. Piękne i czyste. Rosło z minuty na minutę. Ja wiedziałam, ze zaczynam dużo czuć, i on także wiedział to o sobie. Ale jakoś nie mogliśmy się zgrać razem. Jak takie dwie sierotki. A ja im bardziej się angażowałam w relacje z Jankiem, tym większa ogarniała mnie panika. Dotąd przecież żyłam w wielkim osamotnieniu emocjonalnym. A tutaj ktoś wchodził mi głęboko do serca i rozsiadał się w nim wygodnie.

W końcu ruszyliśmy na kolejne spotkanie powołaniowe, na którym dzięki Bożej łasce uświadomiliśmy sobie, jak wazni dla siebie jesteśmy. Wrócilismy do domu odmienieni. Zaczęliśmy budować wspólną przyszłość. Dzisiaj jesteśmy narzeczeństwem. Za kilka miesięcy wchodzimy w małżeństwo. Historia powinna być jeszcze o wiele dłuższa, gdyż pominęłam całkiem sporo ważnych wątków, ale podzieliłam się tym, co najważniejsze.

Bóg naprawdę jest godny zaufania i co najważniejsze, nie ma nam za złe tego, że jesteśmy słabi i niedomagamy. Mogę chyba nawet powiedzieć, że cieszy się z naszej nieporadności. Pamiętajcie. MOC W SŁABOŚCI SIĘ DOSKONALI.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Miałam się w ogóle nie urodzić [ŚWIADECTWO]
Komentarze (1)
D
deon
11 listopada 2015, 16:20
Tata stracił pracę, mama chorowała na ciężką depresję, brakowało pieniędzy i nadziei. Na nic zdawały się moje własne siły. Okazało się, że ja sama tak właściwie nic nie mogę zdziałać. Skoro nic nie mogę, to powinnam umrzeć - pisze Natalia. <a href="http://www.deon.pl/religia/swiadectwa/art,24,mialam-sie-w-ogole-nie-urodzic-swiadectwo.html">więcej</a>