Umarli za swe duchowe dzieci – święci Alojzy i Kalikst, salezjanie
Był 25 lutego 1930 roku. Misjonarze płynęli barką do Lin Chow. Towarzyszyli im chińscy nauczyciele oraz uczennice szkoły katechetycznej. Było około południa, kiedy dopadli ich bandyci. Misjonarzom zagrozili, że ich zastrzelą. Chcieli okupu ponadto zażądali wydania dziewcząt. Salezjanie odmówili… po kilku godzinach ich życie zakończy się. Dla nieba narodzą się kolejni święci – włoscy męczennicy – biskup Alojzy Versiglia i ksiądz Kalikst Caravario.
W 2000 roku, wspominani 25 lutego przez Kościół dwaj włoscy misjonarze, w grupie 120 chińskich męczenników zostali wyniesieni na ołtarze przez Jana Pawła II. Są opiekunami salezjańskich dzieł w Chinach.
Historia życia obu, choć dzieli ich spora różnica lat, ma wiele wspólnych elementów. Obaj wywodzą się z okolic Turynu, obaj trafili pod salezjańskie skrzydła. Zarówno urodzony w 1873 roku Alojzy oraz Kalikst, który przyszedł na świat w 1903, uczęszczali do tzw. oratoriów. Miejsc, które stworzono, by chłopcy – zwłaszcza ze środowisk ubogich, robotniczych, z rodzin z problemami – mogli spędzać czas w wartościowy sposób.
Tam poza wzrostem duchowym dbano, by oderwać ich od trudów codzienności i tam właśnie Alojzy i Kalikst odkrywali swoją drogę. Alojzy i Kalikst, będąc zaledwie nastolatkami wybrali stworzone przez Jana Bosko zgromadzenie i obaj z wielkim zaangażowaniem realizowali stawiane im zadania.
Modlitwa Jana Pawła II o uwolnienie świata od wszelkiego zła
Alojzy Versiglia, studiował filozofię w Turynie i teologię na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Po święceniach kapłańskich w 1895 roku był mistrzem nowicjatu, ale w sercu nosił pragnienia związane z wyjazdem na misje. Te wkrótce spełniły się. Stolica Apostolska zaproponowała zgromadzeniu pracę misyjną w Chinach.
Pod jego okiem powstawało seminarium, szkoły, sierocińce, domy opieki. Biskup nie bał się trudów. A czasy były niełatwe, ponieważ kraj od lat pogrążał się w chaosie. Obalono cesarstwo, wprowadzono republikę – od lat trwały walki o władzę. Dla walczących o nią komunistów Kościół był jednym z wrogów. Kiedyś Alojzy do jednego z współbraci powiedział: Jeżeli Bóg potrzebuje ofiary czyjegoś życia, aby biednemu ludowi chińskiemu przywrócić pokój, prosiłem Go, aby mnie wybrał jako pierwszego.
Kiedy w 1922 bp. Alojzy Versiglia przyjechał do Turynu na zgromadzenie kapituły generalnej spotkał się z młodym księdzem Kalikstem Caravario. Ten młody salezjanin, jak kiedyś biskup, chciał wypełniać powołanie zakonne właśnie na misjach. Tak bardzo nalegał, że przełożeni wysłali go najpierw do Szanghaju. Tam opiekował się bezdomnymi chłopcami. Później Kalikst przebywał na wyspie Timor i dwukrotnie w Makao. Przed podróżą do Kraju Środka stwierdził: Jadę do Chin, gdzie czeka mnie męczeństwo.
W 1929 roku Kalikst przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa Alojzego Versiglii. Wtedy też napisał do matki: Twój Kalikst już nie jest więcej Twój. Musi zupełnie należeć do Chrystusa i oddać się całkowicie Jego służbie. (…) Czy czas mojego kapłaństwa będzie długi czy krótki? Nie wiem. Najważniejsze żebym czynił wiele dobrego… A dobro okazało się być ofiarą złożoną z życia.
Trzy modlitwy dziękczynne
Był 25 lutego 1930 roku. Misjonarze płynęli barką do Lin Chow. Towarzyszyli im chińscy katechiści – nauczyciele oraz trzy uczennice szkoły katechetycznej. Było około południa, kiedy dopadli ich bandyci – komunistyczni partyzanci. Misjonarzom zagrozili, że ich zastrzelą. Chcieli 500 dolarów okupu ponadto zażądali wydania dziewcząt. Salezjanie odmówili.
Wówczas bandyci wyrzucili ich z barki na ląd i dotkliwie pobili kolbami karabinów i poranili bagnetami. Kiedy mimo odniesionych ran misjonarze stanęli w obronie napastowanych dziewcząt napastnicy zaciągnęli ich do pobliskiego bambusowego lasku. Tam padły strzały. Po kilku dniach zwłoki misjonarzy odnaleziono zakopane nad brzegiem rzeki.
W trakcie ich pogrzebu wysoki urzędnik chiński mówił: Kościół jest wspaniałą instytucją. Potrafi wychować i dać społeczeństwu ludzi, którzy aż do śmierci stoją na straży swoich obowiązków, ludzi gotowych nawet umrzeć za swoje duchowe dzieci.
Skomentuj artykuł