Kapłaństwo - droga, na którą zaprosił mnie Bóg
Nie objawił mi się w żadnej postaci, nie posłał do mnie żadnego anioła i nie przemówił do mnie ludzkim głosem, a mimo to – ku memu zaskoczeniu – stało się dla mnie oczywiste, że Bóg proponuje mi kapłaństwo.
Zawsze byłem dzieckiem szczęścia… Rodzice odnosili się do siebie z miłością i ta miłość dawała mi poczucie radosnego bezpieczeństwa. Codziennie doświadczałem też tego, że rodzice kochają nie tylko siebie nawzajem, ale również mnie, i że traktują mnie jak skarb. Na szczęście to nie przeszkadzało im solidnie mnie wychować i nauczyć dyscypliny! Z pomocą rodziców już w dzieciństwie odkryłem, że mamy – oni i ja – wspólnego przyjaciela, którego nazywamy Bogiem. Przyjaźń z rodzicami i z Bogiem stała się moim sposobem istnienia, moją „świąteczną” codziennością. Rodzice opowiadali mi o moim chrzcie i o tym, że jestem ukochanym dzieckiem Boga, który im powierzył opiekę nade mną w doczesności. Mama i tata pomagali mi radośnie przygotować się do Pierwszej Komunii świętej i tłumaczyli, że odtąd będę mógł każdego dnia karmić się bliskością Jezusa. Od tamtego dnia niemal codziennie byłem na Mszy świętej.
W szkole najpierw zainteresowała mnie matematyka. W liceum odkryłem literaturę i przedmioty humanistyczne. Coraz bardziej interesował mnie człowiek. Snułem marzenia o małżeństwie i rodzinie. Chciałem nie tylko spotkać niezwykłą dziewczynę, ale też stać się kiedyś kochającym mężem i ojcem.
Te – Boże przecież! – plany pokrzyżował mi… Bóg, gdy zaproponował mi kapłaństwo. Dyskutowałem z Nim często, czasem przez wiele godzin w nocy. Próbowałem „tłumaczyć” Bogu, że się pomylił, gdyż ja chcę być szczęśliwy jako mąż i ojciec. On jednak nie ustępował. Najbardziej ujął mnie tym, że niczego mi nie nakazywał, pozostawił mi całkowitą wolność! Wiedziałem, że jeśli powiem Mu: „nie”, to On się nie obrazi i nie przestanie mnie kochać…Gdy zdecydowałem się – dobrowolnie, chociaż nie z mojej inicjatywy – wstąpić do seminarium duchownego, to do ostatniego dnia nie powiedziałem o tym nikomu. Chciałem do końca zagwarantować sobie wolność wyboru, by być pewnym, że nikt z ludzi nie wywiera na mnie nacisku w tym względzie. Zaskoczeni moją, niespodziewaną dla nich, decyzją rodzice uszanowali mój wybór. Lata seminaryjne były dla mnie radosnym studiowaniem i przebywaniem w szkole Jezusa. W dwudziestym piątym roku życia przyjąłem święcenia kapłańskie. Już w pierwszych miesiącach pracy w parafii stało się dla mnie oczywiste, że ksiądz to ktoś, kto obcych ludzi traktuje jak krewnych i troszczy się o nich z miłością stanowczego ojca i czułej matki. To ktoś, kto nie ma dnia wolnego, gdyż dzień wolny słusznie przysługuje pracownikowi, ale nie mężowi, ojcu czy kapłanowi.
Po 30 latach bycia księdzem
Rok Kapłański to dla mnie rok jubileuszu trzydziestolecia święceń kapłańskich. Wiem, że ksiądz wierny powołaniu to ktoś, kto – podobnie jak Jezus – rozumie całego człowieka, a nie tylko jego moralność, duchowość czy religijność. To ktoś, kto odróżnia miłość od jej imitacji, gdyż jest świadkiem Boga, który jest Miłością. To ktoś, kto od rana do wieczora w imieniu Boga troszczy się o człowieka: o dzieci, młodzież i dorosłych, o zdrowych i chorych, o biednych i bogatych, o szczęśliwych i poranionych. To ktoś, kto cieszy się celibatem, gdyż chce mieć czas i serce dla wszystkich spotykanych ludzi, ale nie kosztem własnej żony i dzieci. Po trzydziestu latach bycia księdzem wiem też, że każdy człowiek powołany jest do świętości, czyli do miłości z Bożym znakiem jakości. Warunkiem odkrycia i realizacji tego podstawowego powołania jest przyjęcie z zachwytem i wdzięcznością niezwykłego daru człowieczeństwa, czyli bycia kimś kochanym i bezcennym.
Radość kapłaństwa to upewnianie każdego spotkanego człowieka, że nie ma on granic w rozwoju, gdyż miarą jego możliwości jest stawanie się kimś coraz bardziej podobnym do Boga, który nas rozumie, kocha i uczy kochać.
Skomentuj artykuł