Papież nazywa się Bergoglio

Papież nazywa się Bergoglio
(fot. Grzegorz Gałązka/galazka.deon.pl)
Logo źródła: Tygodnik Powszechny ks. Przemysław M. Szewczyk

Jorge Bergoglio nie boi się o siebie, nie pilnuje siebie, jest otwarty jak pusty sejf. Bycie chrześcijaninem jest dla niego ważniejsze od bycia papieżem. I to widać.

Wizyta w rzymskiej bazylice świętego Pawła za Murami wiąże się z zadzieraniem głowy w stronę zdobiących ściany portretów kolejnych biskupów Rzymu. Okrągłe medaliony ustawione jeden obok drugiego prezentują ich męskie oblicza w prawie identycznej pozycji. Dopuszczalna wielorakość ujęć kończy się na przekręceniu głowy odrobinę w prawo lub w lewo; kilku papieży zostało sportretowanych z profilu. Sprawia to trochę wrażenie rozłożonej na ścianie kartoteki policyjnej. Ten zestaw portretów doskonale ilustruje jeden z ważniejszych aspektów chrześcijaństwa: tradycję, która zapewnia ciągłość i tożsamość religijnego doświadczenia Kościoła na przestrzeni wieków.

Wziął klucze

Tradycja to rzecz święta - piszę to bez najmniejszej ironii. Źródłem istnienia i powodem świętości tradycji jest głębokie przekonanie chrześcijan, że Kościół to coś więcej niż oni sami, że to dzieło Boga, któremu człowiek posłusznie się poddaje, odnajdując dającą mu pokój kondycję stworzenia. Dlatego o Kościele mówimy Matka, co czyni go prawie równym Bogu, zważywszy na fakt, że Jemu przysługuje imię Ojca. I dlatego też włączamy Kościół w nasze credo tuż obok Ojca, Syna i Ducha. Wejście w Kościół nie jest włączeniem się w jakieś stowarzyszenie, gdzie wszyscy są równi i każdy wnosząc siebie zmienia kształt grupy. Wejście w Kościół oznacza włączenie się w sprawę Jezusa Chrystusa, wcielonego Syna Bożego, dlatego autentyczny Kościół chrześcijański kształtuje się tam, gdzie dokonuje się tradycja, czyli przekazanie nowemu pokoleniu sprawy Jezusa Chrystusa.

Wydaje się, że przez ten szereg portretów w bazylice świętego Pawła za Murami chce się pokazać właśnie to: przekazywanie z pokolenia na pokolenie sprawy Jezusa Chrystusa, co w przypadku biskupa Rzymu ilustrują klucze przechodzące z rąk do rąk. Piotr dostał je od samego Pana, od Piotra przeszły do Linusa, potem Klemens, Klet, Sykstus... a dziś od stu dni trzyma je Jorge Bergoglio z Argentyny. Od kiedy wziął klucze, wpisał się w szereg, stał się kolejnym biskupem Rzymu, kolejnym ogniwem tradycji. Już malują mu medalion w bazylice świętego Pawła za Murami...

DEON.PL POLECA

Wraz z wyborem na stolicę Piotrową Jorge Bergoglio stał się więc w jednej chwili kolejnym papieżem. W tym zdaniu słowo "kolejny" ma kluczowe znaczenie, gdyż waga tradycji w Kościele jest taka, że nie jest możliwe traktować go po prostu jak biskupa Rzymu bez przymiotnika "kolejny", w oderwaniu od poprzedników. O niemożliwości wyjścia z tego szeregującego spojrzenia najdobitniej świadczy powszechność porównań nowego papieża z bezpośrednim poprzednikiem albo z jakimś dawniejszym biskupem Rzymu. Trudno cokolwiek powiedzieć po prostu o Franciszku, bez tła Benedykta XVI czy Jana Pawła II. Źle się dzieje, jeśli te porównania są oceniające lub wręcz przeciwstawiające sobie "dobrych" i "złych" papieży. Natomiast postrzeganie Franciszka jako kolejnego ogniwa długiej i bogatej w przeróżne zwroty akcji historii jest czymś zupełnie naturalnym i - używając teologicznego żargonu - eklezjologicznie poprawnym. Patrząc na niego słusznie widzimy nowego, kolejnego biskupa Rzymu, następcę Benedykta XVI, Jana Pawła II, Jana Pawła I, Pawła VI, Jana XXIII... i tak dalej każdy z nas, w zależności od tego, jak długo sięga jego pamięć, może przywoływać w niej oblicza jego poprzedników. A kogo pamięć zawodzi, może skorzystać z podpowiedzi murów bazyliki świętego Pawła.

Wybrał imię

Tradycja to jednak nie tylko sprawa, która wędruje z rąk do rąk przez pokolenia, ale także te ręce, które ją podejmują. Ten sam Bóg, który rozpoczął na ziemi sprawę Jezusa Chrystusa i wybrał dwunastu mężczyzn, którym ją powierzył na samym początku, stwarza kolejne pokolenia i w nich szuka ludzi, którym tę sprawę chce przekazać. Chrześcijanie nie traktują Boga jak nieruchomego poruszyciela, który pchnął Kościół i pozwala mu się teraz toczyć samemu, ale patrzą na Niego jak na Słowo, które podtrzymuje świat w istnieniu, i jak na Ducha, który dalej prowadzi na świecie dzieło Jezusa Chrystusa.

Innymi słowy, Bóg jest autorem całego procesu tradycji: dał nam depozyt, który wędruje z rąk do rąk przez wieki, i sam wybiera ręce, którym ten depozyt powierza. W przypadku biskupów Rzymu możemy powiedzieć, że nie same klucze są ważne, ale także ich depozytariusze, o jedną i o drugą sprawę troszczy się ten sam Bóg. Piotr klucze dostał z woli Boga, i z woli Boga trzyma je teraz Jorge Bergoglio. Jeden i ten sam Bóg w procesie tradycji troszczy się i o to, co obiektywne, o przekazywany depozyt, i o to, co subiektywne, o wybranych depozytariuszy. Dlatego nawet jeśli na murach bazyliki świętego Pawła wymalowano dwieście sześćdziesiąt kilka identycznych medalionów z bliźniaczo do siebie podobnymi portretami, to jednak każdy portret jest inny, każdy biskup ma swoje imię, a jeśli imiona się powtarzają, skrupulatnie liczy się, który to już Jan, żeby nie było wątpliwości, że to ktoś nowy i niepowtarzalny.

Pięknym znakiem tego napięcia w tradycji jest imię obecnego biskupa Rzymu. Zmiana imienia nie należy do istoty urzędu i nie jest jego warunkiem koniecznym, ale stała się oczekiwana. Pierwszy przypadek osobistej decyzji zmiany imienia przez chrześcijanina wybranego na biskupa Rzymu miał miejsce w 533 roku po Chrystusie. Wybrany na ten urząd Merkuriusz pewnie czuł się nieswojo z tak pogańskim imieniem, kazał zatem wołać na siebie Jan. Praktyki zmiany imienia nie podjęli jednak jego bezpośredni następcy i dopiero w 955 roku, gdy na biskupa Rzymu wybrano Oktawiana, ten swoje zbyt pogańskie imię także zastąpił imieniem Jan. Następcy Oktawiana, który stał się Janem, dobrze czuli się na stolicy Piotrowej ze swoimi arcychrześcijańskimi imionami: Leon, Benedykt, Jan.

W 983 r. na biskupa Rzymu wybrano człowieka o imieniu Piotr. Tym razem imię było zbyt święte, żeby się ostać, i w ten sposób Piotr stał się kolejnym Janem. Praktyka zmiany imienia wpisała się na stałe w obrzęd konklawe kilka lat później, od pontyfikatu Brunona, czyli Grzegorza V. Nabrała jednak nowego znaczenia, które trwa do dziś: przez wybór imienia nowy biskup Rzymu czyni swoim jakiś aspekt chrześcijańskiej tradycji. Jest to jego wolny wybór (co jest rzadkie w przypadku imion, które raczej są nadawane niż obierane), przez co staje się jakąś manifestacją "ja" nowego biskupa, znakiem jego osobistych upodobań i przekonań. Z drugiej jednak strony sam fakt rezygnacji z własnego imienia i przejęcie imienia innej osoby jest znakiem poddania tego "ja" tradycji, nie swojemu doświadczeniu i charyzmatowi.

Oczywiście Jorge Bergoglio mógł pozostać przy swoim imieniu, jak czynili jego poprzednicy w pierwszym tysiącleciu po Chrystusie. Nie przyjął przecież wielu rzeczy związanych z kluczami Piotrowymi w XXI wieku: nie założył czerwonych butów i aksamitnej pelerynki, nie wprowadził się do Pałacu Apostolskiego, nie przyjął zwyczaju pozdrawiania w wielu językach zgromadzonych na Anioł Pański wiernych. Nic by się wielkiego nie stało, gdyby imienia nie zmienił. Zachował jednak ten zwyczaj i obrał sobie nowe imię. Wszyscy już wiemy, jakie myśli towarzyszyły tej decyzji, bo papież sam się nimi podzielił. Kiedy stało się oczywiste, że tron Piotrowy obejmie kardynał Bergoglio, stojący obok niego kardynał Claudio Hummes ściskając go po przyjacielsku powiedział: "Nie zapominaj o ubogich!". "Potem od razu - opowiadał papież podczas spotkania z dziennikarzami 16 marca 2013 r. - w odniesieniu do ubogich, pomyślałem o Franciszku z Asyżu. Pomyślałem też o wojnach...  Franciszek był człowiekiem pokoju. I stąd wzięło się imię w moim sercu: Franciszek z Asyżu, który jest dla mnie człowiekiem ubóstwa, człowiekiem pokoju, kochającym stworzenie i strzegącym go...".

Historia życia Jorgego Bergoglia wyraźnie pokazuje, że w życiu tego jezuity było już wcześniej całkiem sporo Franciszka, ale teraz, gdy został wybrany papieżem, jakby zapragnął stać się Franciszkiem i - co chyba dużo ważniejsze - zapragnął, żeby Franciszek stał się biskupem Rzymu, przewodzącym całej wspólnocie uczniów Jezusa. Bo tu nie o Jorgego Bergoglia chodzi, ale o Kościół. Tłumacząc znaczenie swojego imienia, wyraźnie powiedział: "Och, jakże bardzo chciałbym Kościoła ubogiego i dla ubogich!".

Wybór przez Jorgego Bergoglia imienia Franciszka przypomniał nam jeszcze jedną ważną rzecz o Kościele. Żaden "Franciszek" na stolicy Piotrowej jeszcze nie zasiadał i po raz pierwszy tym imieniem podpisany zostanie medalion w bazylice świętego Pawła za Murami. Mamy więc do czynienia z całkowitą nowością, przełamaniem schematów, i media, które lubią nowinki i dzięki nim żyją, dostały sporo pożywki. Ale przecież Franciszek z Asyżu jest starym świętym - jak by nie było - z głębokiego średniowiecza.

Jeśli dodamy do tego wydarzenie abdykacji Benedykta XVI kończące poprzedni pontyfikat, które odwoływało się do równie odległej historii - wcześniejsza abdykacja miała miejsce w 1294 r. - zdamy sobie sprawę, jak złudna i myląca jest w liczącym ponad dwa tysiące lat historii Kościele klasyfikacja wydarzeń i posunięć jego pasterzy na "nowe" i "stare". Zarówno "zawsze tak było", jak i "zupełna nowość" są stwierdzeniami, do których Kościół może się ustosunkować tylko pobłażliwym uśmiechem. Jeśli chrześcijanie nie zdają sobie z tego sprawy, czasem starą tradycję postrzegają jako nowinkarstwo, a niejednego novum bronią jak apostolskiej tradycji. "Nowy" papież Franciszek i jego "zupełnie nowe" posunięcia płyną ze "starego" świętego Franciszka, a - sięgając głębiej - z jeszcze dawniejszego Jezusa Chrystusa.

Pojawienie się nowego papieża stawia nas zatem wobec tajemnicy Kościoła, nieustannie nowego i dawnego zarazem. Cały Kościół i każdy chrześcijanin, tak jak każdy biskup Rzymu, wpisany jest bowiem w tradycję sięgającą Jezusa Chrystusa, ale podejmuje ją w oryginalny sposób, bo w mistyczne ciało Jezusa Chrystusa włączany jest właśnie on, konkretny, indywidualny człowiek, z własnym imieniem, z oryginalnym kształtem człowieczeństwa i chrześcijańskiego życia. Bóg tworzy bowiem cały czas nowych ludzi i nowe pokolenia, w które wpisuje swoje odwieczne Słowo. W tym celu również tworzy "nowych papieży", dając im stare klucze.

Dał się poznać

Nowy papież nazywa się Jorge Bergoglio. Znamy trochę już jego babcię, siostrę, która nie może opędzić się od dziennikarzy, i nawet sympatię z lat młodzieńczych. Wiemy, że nie lubi czerwonej pelerynki obszytej futrem, bo kojarzy mu się z karnawałem. Dał się poznać jako człowiek bezpośredni, komentujący Ewangelię podczas liturgii spontanicznie, jak niejeden ksiądz na mszach oazowych.

Jorge Bergoglio nosi w sercu wielkie pragnienie, by stać się Franciszkiem. Fascynuje go ubóstwo. Nie ulega wątpliwości, że jest to fascynacja na wskroś chrześcijańska, niewynikająca z wrogości wobec świata stworzonego, ale płynąca z większego umiłowania Stwórcy niż stworzenia. Dlatego jest taka naturalna i nie ogranicza się do rezygnacji z pieniędzy. Zachowuje i zaleca ubóstwo środków materialnych, ale chociaż po wyborze na stolicę Piotrową przybrał imię świętego, który przez okno wyrzucił majątek swojego ojca, to jednak Banku Watykańskiego nie zlikwidował, Watykanu nie sprzedał.

Ubóstwo Bergoglia ma wymiar nie tylko materialny. Oznacza również rezygnację z przesadnej pompy, karierowiczostwa, z niepotrzebnych pośredników, z napuszonego języka i ostatecznie z samego siebie. To ostatnie widać w jego gestach i słowach, i jest naprawdę ujmujące. Jorge Bergoglio nie boi się o siebie, nie pilnuje siebie, jest otwarty jak pusty sejf. Jego ubóstwo nie jest też duszpastersko wyrachowane, nie traktuje go jak wędki na ludzi, jak pastoralnej sztuczki mającej zatamować odpływ ludzi z Kościoła. Skoro pragnie Kościoła ubogiego i dla ubogich, jego ubóstwo jest po prostu chrześcijańskie.

Jorge Bergoglio - jest teraz naszym papieżem, jest bowiem chrześcijaninem, uczniem Jezusa Chrystusa, Pana, który ogołocił się ze wszystkiego, by samemu wejść w życie wieczne i otworzyć nam drogę do Boga i Jego Królestwa. On Go naprawdę kocha i oddał Mu całego siebie. Bycie chrześcijaninem jest dla niego ważniejsze od bycia papieżem. I to widać. Sam zapłacił za hotel i zadzwonił do pani z kiosku złożyć jej życzenia, bo dla chrześcijanina to jest zupełnie naturalne, a dla papieża bywa niemożliwe.

I właśnie ten Jorge Bergoglio jest teraz biskupem Rzymu. Oczywiście jego medalion w bazylice świętego Pawła będzie podpisany imieniem Franciszka, ale to tylko dlatego, że sporo jest Franciszka w Bergogliu, tak jak we Franciszku Chrystusa.

Ks. PRZEMYSŁAW MAREK SZEWCZYK (1977) jest prezbiterem Archidiecezji Łódzkiej. Doktor patrologii, tłumacz pism Ojców Kościoła. Współzałożyciel Stowarzyszenia Domus Orientalis - Dom Wschodni. Obecnie mieszka i pracuje w Tomaszowie Mazowieckim. Założył i prowadzi portal internetowy poświęcony Ojcom Kościoła: www.patres.pl.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Papież nazywa się Bergoglio
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.