Wytrwałość w modlitwie jest nieodłączną towarzyszką wiary
Nie istnieje wiara pozbawiona wytrwałości, ani wytrwałość, która nie ma byłaby oparta na zaufaniu wobec obietnicy. Obie tworzą naczynia połączone: jeśli jedno się napełnia, pełne jest i drugie, ale jeśli opróżnia się jedno z nich, oba stają się puste.
Sędzia z dzisiejszej Ewangelii, "który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi" (Łk 18,2), to nie obraz Boga, choć często takie właśnie Jego wyobrażenie w sobie nosimy. Ten "niesprawiedliwy sędzia" to świat. Wdowa to Kościół, który daje świadectwo swojej wiary przed innymi. Wytrwałość w modlitwie, bo to w sumie przede wszystkim o niej mówi dzisiejsza liturgia słowa, jest świadectwem prawdziwości wiary, jest świadectwem całkowitego zaufania woli Bożej. Przeciw tak mocnemu świadectwu, opartemu na wytrwałości w czasach próby, trudno cokolwiek powiedzieć, trudno je podważyć.
"Trwaj w tym, czego się nauczyłeś i co ci zawierzono, bo wiesz, od kogo się nauczyłeś. Od lat bowiem niemowlęcych znasz Pisma święte, które mogą cię nauczyć mądrości wiodącej ku zbawieniu przez wiarę w Chrystusie Jezusie" (2 Tm 3,14-15). Św. Paweł wskazuje na wielką wartość Tradycji, czyli przekazywania wiary z pokolenia na pokolenie. W pewnym jednak momencie muszę zdać sobie sprawę z tego, że moja wiara musi dojrzeć, czyli stać się "moją". Kryzys wiary wydaje się więc czymś naturalnym - koniecznym wręcz etapem w jej rozwoju. To, co zwykliśmy nazywać tym dramatycznym słowem "kryzys", jest jednak niczym innym, jak odkrywaniem prawdy o Bogu. Przestaje On być dla mnie jedynie Osobą, o której mi opowiadano ("od lat niemowlęcych"), na podstawie czego stworzyłem sobie jakiś obraz Boga ("znasz Pisma święte"), a staje się Kimś, z kim zaczynam rozmawiać.
Bycie w relacji z Panem sprawia, że poprzez modlitwę i obcowanie z tym, co zostało mi przekazane (z Tradycją), mogę Go poznać i czasami bardzo się zadziwić tym, jaki jest. Tradycja, o której pisze do Tymoteusza Apostoł Narodów, ma być czymś więcej niż przekazywaniem religijnej wiedzy o Bogu. Tradycja ma być włączaniem w sieć relacji. Ma dziać się to podobnie, jak z nowym członkiem rodziny (nowo narodzonym lub nowo do niej włączonym), którego przedstawia się kolejnym bliskim dla nas osobom, żeby się poznali i zacieśnili więzi. Przekazywanie wiary to troska o to, żeby Boga, który jest dla mnie ważny, poznały inne ważne dla mnie osoby. Tak rozumiana Tradycja staje się czymś więcej niż tylko dbaniem o wypełnianie religijnych zwyczajów i zamiast rodzić we mnie frustrację z powodu tego, że bliskie mi osoby mojej wiary nie podzielają, daje siłę do pełnej wytrwałości ewangelizacji.
Wytrwałość w modlitwie jest (a przynajmniej być powinna) nieodłączną towarzyszką wiary. Nie istnieje wiara pozbawiona wytrwałości, ani wytrwałość, która nie ma byłaby oparta na zaufaniu wobec obietnicy. Obie tworzą naczynia połączone: jeśli jedno się napełnia, pełne jest i drugie, ale jeśli opróżnia się jedno z nich, oba stają się puste. Wytrwałość w modlitwie i wiara są podnoszeniem rąk do góry, jak czynił to Mojżesz podczas walki z Amalekitami: "Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita" (Wj 17,11). Człowiek wytrwały w wierze wznosi swoje oczy ku Bogu: "Wznoszę swe oczy ku górom: skąd nadejść ma dla mnie pomoc? Pomoc moja od Pana, który stworzył niebo i ziemię" (Ps 12,1-2).
Gesty te, podnoszenie rąk i wpatrywanie się w niebo, oznaczają szukanie sił w wyłącznie Bogu i wyczekiwanie pomocy właśnie od Niego - oznaczają zdanie się na wolę Tego, który "czuwa nad Izraelem" (Ps 121,4). Dzięki wytrwałości w modlitwie człowiek może umocnić swoją wiarę i stać się zdolnym do tego, by dawać o niej świadectwo w każdym czasie: "(…) głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz" (2 Tm 4,2).
"Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron i Chur podparli zaś jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były jego ręce stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza" (Wj 17,12-13). Czasami traktujemy modlitwę jako coś ostatecznego - skoro już nic więcej nie mogę zdziałać czy też nie potrafię komuś pomóc, to przynajmniej się pomodlę. Żeby było, że coś zrobiłem. Zdarza się też, że bagatelizujemy siłę modlitwy, uważając ją za mało konkretne działanie. Czytany dziś urywek z Księgi Wyjścia ma nam uświadomić, że jest zgoła inaczej. Modlitwa, choć często dzieje się „w tle” i wydaje się być biernym towarzyszeniem, ma niezwykłą moc. Mowa tu nie o magicznej sile, lecz o "przyciąganiu" ze strony Boga, na które człowiek w modlitwie się otwiera, nie wypadając dzięki temu z orbity, choć różne siły próbują go z niej wybić.
Tak rozumiana Tradycja staje się czymś więcej niż tylko dbaniem o wypełnianie religijnych zwyczajów i zamiast rodzić we mnie frustrację z powodu tego, że bliskie mi osoby mojej wiary nie podzielają, daje siłę do pełnej wytrwałości ewangelizacji.
Przychodzi jednak w życiu duchowym moment, w którym po prostu ręce opadają. Sytuacja wydaje się być bardziej niż beznadziejna. Jest to chwila wielkiej próby, dzięki której mogę dowiedzieć się, jak silna jest moja wiara. Jeśli jest ugruntowana, przetrwa ten trudny czas, choć nie bez bólu i nie bez siniaków. Jeśli natomiast jest jeszcze słaba, nie znaczy to, że zagaśnie - dzięki doświadczanemu kryzysowi może stać się silna. A właściwie to nie dzięki kryzysowi, ale dzięki Bogu, który - gdy Mu na to pozwolę - zadziała wówczas poprzez Słowo otuchy oraz wsparcie innych ludzi: "A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę” (Łk 18,7-8). W tym momencie pojawia się jednak bardzo istotne pytanie: "Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?" (Łk 18,8).
Skomentuj artykuł