Zobaczyć w sobie to, co najlepsze

„Święty, Święty, Święty jest Pan Zastępów. Cała ziemia pełna jest Jego chwały” (Iz 6, 3) – te słowa z Księgi Izajasza powtarzamy podczas każdej Eucharystii tuż przed przeistoczeniem. Gdy teksty biblijne Starego testamentu nazywają Boga świętym, to chcą podkreślić Jego „inność” wobec świata, jego odrębność od stworzenia. Lecz wszystko, cała perspektywa patrzenia na Boga, zmienia się w momencie Wcielenia, kiedy Transcendentny staje się jednocześnie Immanentny, kiedy Całkiem Inny staje się do nas podobny dzięki tej samej ludzkiej naturze.
Gdzieś z tyłu głowy pozostaje jednak w człowieku starotestamentalny cień, podpowiadając, że do Boga nie można za blisko podchodzić, że Jego – owszem – należy czcić i wysławiać, ale z daleka, zachowując odpowiedni dystans. Możemy się w tym utwierdzić po przeczytaniu następujących słów: „Od głosu tego, który wołał, zadrgały futryny drzwi, a świątynia napełniła się dymem. I powiedziałem: «Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach i mieszkam pośród ludu o nieczystych wargach, a oczy moje oglądały Króla, Pana Zastępów!»” (Iz 6, 4-5). Czy rzeczywiście jednak Boga należy się bać i trzymać się od Niego na dystans?
„Wówczas przyleciał do mnie jeden z serafinów, trzymając w ręce węgiel, który szczypcami wziął z ołtarza. Dotknął nim ust moich i rzekł: «Oto dotknęło to twoich warg, twoja wina jest zmazana, zgładzony twój grzech»” (Iz 6, 6-7). Widzimy w tych słowach zderzenie dwóch rzeczywistości: poczucia niegodności i oczyszczającej miłości Boga. On chce się posługiwać niedoskonałymi ludźmi, taka jest jego logika (czy tego chcemy, czy też nie), którą tak trudno jest pojąć i tak trudno przyjąć. Takie są fakty – i widzimy to na przykładzie poszczególnych biblijnych postaci. Pierwszy, w dzisiejszej liturgii słowa, narzuca się nam w tym temacie prorok Izajasz, który daje się przekonać, choć jest świadomy swojej małości: „I usłyszałem głos Pana mówiącego: «Kogo mam posłać? Kto by Nam poszedł?». Odpowiedziałem: «Oto ja, poślij mnie!»” (Iz 6, 8).
Miłość Boga oczyszcza człowieka jak ogień, wypalając to, co jest w nim grzechem. I w tym miejscu warto pomyśleć o sakramencie spowiedzi. To nic innego jak oczyszczenie serca, by człowiek zaczął patrzeć na siebie jako na Boże dziecko – nieoceniane przez Ojca, lecz doceniane przez Niego. On wydobywa z nas to, co jest w nas najlepsze, czyli co jest darem od Niego samego. I chce, byśmy uwierzyli we własne możliwości poprzez odkrycie drzemiącego w nas potencjału, a dzięki temu spróbowali jeszcze raz w sferach, w których dotąd ponosiliśmy głównie porażki. Czyż jest piękniejszy na to przykład niż w dzisiejszej Ewangelii? „Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona: «Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów!». A Szymon odpowiedział: «Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i nic nie ułowiliśmy. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci». Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na współtowarzyszy w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli; i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały” (Łk 5, 4-7).
Wracając do tematu spowiedzi… Ona ma być spotkaniem, po którym zacznę patrzeć na siebie inaczej, widząc nie tylko braki i zwracając uwagę nie tylko na to, co mi nie wyszło, ale dostrzegając również – i przede wszystkim! – to, co jest dobre, piękne i prawdziwe. Spójrzmy do Dobrej Nowiny na dziś: „Widząc to, Szymon Piotr przypadł Jezusowi do kolan i rzekł: «Wyjdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiekiem grzesznym». I jego bowiem, i wszystkich jego towarzyszy w zdumienie wprawił połów ryb, jakiego dokonali; jak również Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. A Jezus rzekł do Szymona: «Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił». I wciągnąwszy łodzie na ląd, zostawili wszystko i poszli za Nim” (Łk 5, 8-11). Piękna jest ta zmiana, która następuje w Szymonie Piotrze – zaczyna ufać, wierzy Jezusowi na słowo, choć ono w tym momencie nie jest przecież konkretne. I tutaj przychodzi moment na to, żebym zadał pytanie sam sobie: na ile liczy się dla mnie słowo Boga, słowo Jezusa? Czy jestem w stanie zmienić swoje myślenie z jego powodu? Czy sięgam do Słowa, kiedy potrzebuję coś rozeznać, nad czymś się zastanowić? Czy to jest mój odruch wynikający ze świadomości, że w tym Słowie znajdę coś ważnego dla siebie, ponieważ jest ono żywe i skuteczne?
I powróćmy znów do spowiedzi… To bardzo istotne, by tak patrzeć na ten sakrament we właściwy sposób i widzieć w nim doświadczenie bezgranicznej miłości, spotkanie z Ojcem pełnym miłosierdzia. Te słowa mogą wydawać się jedynie pustymi frazesami. Przecież zewnętrznie to wygląda tak, że przychodzimy do konfesjonału, by – przed zazwyczaj obcym dla nas facetem – wyznać grzechy, opowiedzieć o tym, co jest w nas najgorsze, ukorzyć się przed Bożym majestatem jako stworzenie niegodne podnieść wzroku, by spojrzeć na Jego twarz, by zatopić się w Jego oczach, by wypowiedzieć jakiekolwiek słowa. Musimy mieć jednak świadomość, że popełnione przez nas grzechy zaciemniają nam miłość Boga. Sprawiają, że zaczynamy na nią patrzeć jak na coś zupełnie nierealnego. Stąd lęk przed Bogiem, stąd wstyd przed wyznaniem winy, stąd obawa przed zbytnią bliskością.
Dużo gorsze niż sam grzech jest uwierzyć w to, że nie ma miłosierdzia, ale jest odpłata – że Bóg nie jest dobry i łaskawy, lecz surowy i bezwzględny. Co innego czytamy jednak w Piśmie Świętym. Wystarczy spojrzeć na fragmenty dzisiejszego psalmu: „Będę Cię sławił, Panie, z całego serca, bo usłyszałeś słowa ust moich. Wysłuchałeś mnie, kiedy Cię wzywałem, pomnożyłeś moc mojej duszy. Wybawia mnie Twoja prawica. Pan za mnie wszystkiego dokona” (Ps 138, 1.3.7-8).
Grzech i trwanie w nim sprawiają, że nie tylko na Boga i na Jego miłość patrzymy przez okulary fałszu, ale również i na siebie nie potrafimy spojrzeć w prawdzie. I tak: albo nie widzimy dla siebie nadziei z powodu naszych przewinień i złych decyzji, albo nie widzimy w sobie żadnej skazy i nie dostrzegamy jakiegokolwiek problemu, więc też trudno mówić o uznaniu własnej grzeszności. I tutaj dochodzimy do ważnego zagadnienia. W uznaniu swojej grzeszności nie chodzi o doszukiwanie się braków, nie chodzi o skrupulancki rachunek sumienia, który przeorze nasze serce i zostawi w nim głębokie rany, utwierdzając nas tylko w tym, że z Bogiem to lepiej trzymać się na dystans.
Uznać własną grzeszność to nic innego jak stwierdzić, że potrzebuję Boga, potrzebuję kogoś silniejszego, żeby zrealizować swoje dobre pragnienia, żeby rozwijać się w miłości i żeby stawać się bardziej człowiekiem. Bicie się w piersi to wyraz pokory, czyli uznania, że potrzebuję Bożej mocy i że jest w moim sercu miejsce na działanie Zbawiciela. Pięknie widzimy to w wyznaniu Pawła Apostoła, który bardzo szczerze opisuje swoją relację z Panem: „W końcu, już po wszystkich, ukazał się także i mnie jako poronionemu płodowi. Jestem bowiem najmniejszy ze wszystkich apostołów i niegodzien zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży. Lecz za łaską Boga jestem tym, czym jestem, a dana mi łaska Jego nie okazała się daremna; przeciwnie, pracowałem więcej od nich wszystkich, nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną” (1 Kor 15, 8-10).
Skomentuj artykuł