Kenoza - prawda zapoznana
W Liście do Filipian Paweł Apostoł pisze: "On, istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci -i to śmierci krzyżowej" [Flp. 2, 6-8 za Biblią Tysiąclecia, wyd. 4].
Kenoza czyli uniżenie Boga. Wydawałoby się, że dla każdego chrześcijanina to coś oczywistego, znanego. A jednak… Słowa o Wcieleniu powtarzamy w Credo tyle razy, ale czy cokolwiek z nich zostaje w naszej świadomości? Jak to rozumiemy?
Ja sam zacząłem się z tym mierzyć dopiero pod wpływem słów Josepha Ratzingera z jego "Wprowadzenia w chrześcijaństwo" i rozmowy z Peterem Seewaldem w "Bóg i świat". Pod wpływem tej lektury dotarło do mnie, jakie konsekwencje dla zwykłego naszego życia ma ta właśnie prawda. Ale po kolei.
Najpierw o zgorszeniu dla Żydów i głupstwie dla pogan. Bóg, Logos - zasada świata przyjął ciało człowieka, a po 33 latach życia umarł jak jakiś rzezimieszek albo inny bandzior na drzewie. Żeby wcielił się w jakiegoś pięknego hellenistycznego księcia, albo rzymskiego senatora, to jeszcze, ale w prostego Żyda z nędznej prowincji Imperium? Żeby tego było mało, urodził się w grocie użytkowanej przez pasterzy. Do tego być może żadnych cudownych wydarzeń nie było. Ot, zwykłe narodziny: ból rodzącej i płacz maleństwa. I kolejny skandal: nie dość, że Wiekuisty w ogóle stał się człowiekiem, to jeszcze żywot zakończył w wyjątkowo niechlubny sposób. Chyba można się nie dziwić uczonym z Jerozolimy i Aten, że kręcili głowami? Co oczywiście nie usprawiedliwia mordu sądowego. My jednak mamy otwarte umysły więc przypatrzymy się temu z bliska.
Oto pasterz z Ur, Abram syn Teracha postanawia uwierzyć swojej wizji i udaje się z rodziną i dobytkiem do obiecanej mu krainy. Po licznych perypetiach dociera do Kanaanu i daje początek małemu pasterskiemu narodowi. Naród jak naród, jednak na tle sąsiadów jakiś taki dziwny. Szczególnie po swojej egipskiej eskapadzie i powrotowi z Jozuem na czele. Nie chcą bowiem Hebrajczycy modlić się ani do kamieni, ani roślin, nie stawiają posągów. Mają jednego Boga, który nawet nie ma imienia, jakie "prawdziwy" Bóg powinien nosić. No właśnie, czczą Jedynego Pana, który wybrał ich sobie za swój naród. Wybrał właśnie tych hałaśliwych pasterzy i nawet bitnych, ale bez imperialnych zapędów, żołnierzy zamieszkujących peryferie cywilizowanego świata. Ich losy są do tego tak pokręcone, że nikomu bym takich nie życzył. I na tej prowincji, w tym narodzie, w małym miasteczku, w niebogatej rodzinie przychodzi na świat Jeszua. W przyszłości będą Go nazywać po hebrajsku Ha Maszijach, a po grecku Chrystusem - Synem Bożym, Boskim Pomazańcem.
Będąc dorosłym mężczyzną, prowadzi życie wędrownego kaznodziei, nie gromadzi majątku, żyje z tego, co dadzą Mu inni, zbiera wokół siebie uczniów, aby potem paść ofiarą fałszywego oskarżenia i zostać zamęczonym na śmierć przez rzymskich żołdaków jak pospolity przestępca. Wierzymy, że zmartwychwstał, ale przecież żadnego spektakularnego zmartwychwstania nie było. Nie dał stuprocentowej pewności, że zwyciężył. Pozostawił nam, prymitywnym istotom, decyzję: uwierzyć czy nie.
Joseph Ratzinger napisał, że tylko nieskończona miłość mogła zniżyć się do takiego poziomu: mogła przybrać kształt marnego stworzenia. A co z tego wynika dla nas? Szczególnie teraz, gdy świat serwuje blichtr i zaszczyty, gdy każdy chce naśladować "większych" od siebie? Ludzie pragną dorównać, lub choćby o drobinę zbliżyć się do sławnych, bogatych i pięknych. Żeby choć kilka chwil być w telewizji, Internecie, kolorowej prasie. Albo choćby mieć o czym poplotkować, pośmiać z potknięcia jakiejś "gwiazdy" czy ewentualnie pożałować nieszczęśnika. W każdym razie należeć do tego "lepszego" świata, nawet tylko werbalnie, jako komentator. Jak może się więc w głowach pomieścić ta Jezusowa rewolucja? To całkowite przewartościowanie wszystkiego? Zresztą w Jego czasach też nie wielu to zrozumiało. No i co? Warto spróbować pójść za Nim. Tak sobie myślę, że może nie koniecznie wszystko rzucić. Raczej rozejrzeć się wokół siebie i dostrzec te drobne rzeczy, które mogą być czymś dobrym dla mieszkańców naszego mikroświata: rodziny, sąsiada, małej ojczyzny. Poszukajmy tego, co jest w zasięgu naszych rąk! To też ma znaczenie, często wielkie, choć nie według miary świata.
Skomentuj artykuł