Kryzys niejedno ma imię
O niewielu rzeczach tak chętnie rozmawiamy jak o zdrowiu. Bardziej uściślając, o jego braku: "Boli mnie to, boli mnie tamto i ogólnie to ciężko mam w życiu". W tym momencie na twarzy rozmówcy powinien pojawić się wyraz zrozumienia połączonego z podziwem. W czasie jednej z takich rozmów, pewna osoba powiedziała mi ważną rzecz. Taką życiową. A brzmiało to mniej więcej tak: "Zanim Ci się polepszy, to się najpierw po…. (pogorszy oczywiście)".
Szukałem w mądrych medycznych książkach takiego zjawiska jak tzw. kryzysy ozdrowieńcze. I faktycznie coś tam udało się znaleźć. W medycynie naturalnej nazywany jest tak okres nasilenia się początkowych dolegliwości. Np. kiedy pacjent zaczyna serię masaży i z początku czuje się lepiej, to przychodzi moment (któryś zabieg z kolei), w którym boli jeszcze bardziej niż na początku. Jest to najważniejszy moment w leczeniu. Pacjent ma dwa wyjścia: kontynuuje leczenie i przychodzi poprawa lub przerywa leczenie i wraca do stanu początkowego. Widziałem jak wielu ludzi nie mogło tego zrozumieć, mimo że mówiło się im o tym jeszcze przed pierwszymi masażami.
Mocno przekłada mi się to na tzw. kryzysy wiary. Ile to razy już miałem ochotę rzucić to całe życie z Bogiem. Chodzenie do Kościoła, spowiedź, codzienną modlitwę bardzo łatwo jest od siebie odsunąć. Wystarczy jedna decyzja, która pociągnie za sobą kolejne. A nie pójdę w niedzielę na Eucharystię. Zimno na zewnątrz, jeszcze się rozchoruje. Po co chodzę do spowiedzi co miesiąc? Wystarczy, że pójdę raz w roku. W końcu jestem dobrym człowiekiem. Po co mam odmawiać całą jutrznię? Wystarczy, że przeżegnam się rano. I tak przesuwa się granicę do momentu, kiedy zaczyna brakować sensu. Już nie wiadomo, po co miałbym iść do Kościoła. Po co mam spowiadać się w konfesjonale? Przecież mogę wyspowiadać się w sobie. Tak tylko przed Bogiem. Ja i On. Po co mieszać w to osoby trzecie? Po co mam się modlić codziennie, wystarczy jak pomodlę się wtedy, kiedy będę miał czas. W końcu tyle mam na głowie. Jakaż to jest potężna broń złego ducha. Lenistwo, z którego rodzi się pycha. Przychodzi kryzys. Człowiek przestaje widzieć sens. Czuje się coraz gorzej. I idzie coraz dalej w grzech. W takim momencie warto sięgnąć po historię króla Dawida. Z lenistwa nie chciało mu się iść na wojnę. Pojawiła się pokusa i cudzołóstwo. Potem pijaństwo i w końcu zabójstwo. Skrót niesamowity, ale chodzi mi tu jedynie o pokazanie pewnej ciągłości zdarzeń.
Choćby nie wiem jak mocny kryzys przyszedł, człowiek zawsze ma wybór. Zawsze może wrócić do Boga. Zawsze może zawołać Jezusa Chrystusa: "Jezu przyjdź i pokonaj we mnie to, bo sam nie jestem w stanie nic już zrobić. Padam na twarz, idę w złą stronę, pokaż mi właściwą drogę". Jest tylko jedno ale. Trzeba chcieć to powiedzieć. A żeby móc to powiedzieć, niezbędna jest nie tylko Łaska Boża. Potrzebne są sakramenty. Nawet kiedy nie widzi się w nich tego, co kiedyś. Nawet kiedy nie mam super doznań i duchowych fajerwerków, mam iść i przyjąć Chrystusa. Mam iść i pojednać się z Bogiem w sakramencie pokuty. Bo wygrać najważniejszą bitwę w swoim życiu można jedynie wtedy, kiedy jest się do niej przygotowanym.
Skomentuj artykuł