Nigdy nie stosowałam tej pierwszej zasady z Pisma Świętego
Najtrudniej było zacząć i w tym wytrwać. Ale owoce przerosły moje oczekiwania. Chciałabym się z Wami podzielić dwoma, szczególnymi dla mnie momentami.
Od dawna noszę w sobie głębokie przekonanie, że jeżeli wytrwale pielęgnujemy osobistą relację z Panem Bogiem, to wszelkie inne aspekty życia dobrze się układają. Niby to wiem, niby pamiętam, ale to właśnie na tej płaszczyźnie najczęściej się wykładam.
Słuchaj Izraelu
Kilka lat temu zaczęłam usilnie pracować nad swoją modlitwą. Zaczęłam - jak to się mówi - od "w imię Ojca". Do "i Syna" jak dotąd jeszcze się nawet nie zbliżyłam. Uczę się bowiem nieustannie… słuchania. Póki co, nie udało mi się wyjść na wyższe szczeble modlitewnej mistyki (mimo iż przeczytałam od deski do deski całego Caffarela).
Bo ja - co tu kryć - lubię gadać. Uwielbiam rozmowy, dialogi, a nade wszystko monologi. I złapałam się na tym, że chociaż tyle rekolekcji o modlitwie już w życiu wysłuchałam i tyle mądrych książek na ten temat przeczytałam, to w praktyce nigdy tak naprawdę nie stosowałam tej pierwszej zasady, o której mówi Pismo Święte. SŁUCHAJ Izraelu… Tak, jakbym się obawiała, że jeżeli Pana Boga nie zarzucę swoimi pacierzami, dziękczynieniami, przeproszeniami, jeśli nie zwerbalizuję wszystkiego, co noszę w sobie, to On mnie w najlepszym razie - zignoruje, a w najgorszym - pokarze siarką, piekłem i wieczystymi mękami.
Najtrudniej było zacząć milczeć i w tym milczeniu wytrwać. Ale owoce przerosły moje oczekiwania. Chciałabym się z Wami podzielić dwoma, szczególnymi dla mnie momentami.
Gdy staniesz w zachwycie
Pierwszy z nich miał miejsce w maju dwa lata temu. Pojechaliśmy z Najlepszym z Mężów na dni skupienia dla animatorów Spotkań Małżeńskich (nomen omen ich tematem była modlitwa). Mieliśmy tam m.in. okazję uczestniczyć w małżeńskiej adoracji w ciszy. Było to niezwykłe dla nas doświadczenie. Tylko my i Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Na wyciągnięcie ręki. Za oknem była ciemna noc, po dniu pełnym wrażeń w głowie kłębiło się mnóstwo myśli, oczy kleiły się ze zmęczenia, a organizm trwał w napięciu: "Czy aby dzieciaki zaraz tu nie wpadną z żądaniem cycusia/kaszki/mleczka/buziaka/misia/nie tego misia/innego misia/wody/soczku/ kanapki itd. itp".
Idąc za radą naszych duchowych kierowników, chwyciłam się Słowa, które dla nas przygotowali. Tego dnia z ogromu cytatów z Pisma Świętego szczególnie przylgnął do mnie fragment z Ewangelii św. Marka (Mk 12, 29-30). A właściwie uparcie wracał do mnie z niego tylko jeden wyraz. "Słuchaj". Minuta po minucie schodziło ze mnie napięcie, a w sercu pojawiało się niesamowite poczucie bliskości. Zamknęłam oczy i smakowałam to jedno Słowo. Blask świecy oświetlał Pana Jezusa, chłód kaplicy powoli przenikał kości, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, tym bardziej, że wtuliłam się w Najlepszego z Mężów i jego ciepło ogrzewało mi dłonie. I wtedy… usłyszałam. Cicho, ale wyraźnie. W samym środku swojego serca. Dwa słowa, które złożyły się na najpiękniejszy utwór, jaki kiedykolwiek miałam okazję doświadczać: "kochaj - słuchaj". Kochaj. Słuchaj. Kochaj. Słuchaj i kochaj. Intymność tego przeżycia była tak dojmująca, że nie byłam w stanie zapanować nad wzruszeniem. I poczuciem totalnego spokoju. Te dwa Słowa, które przecież formalnie nie były dla mnie żadnym odkryciem, wybrzmiały we mnie tak dobitnie, że rezonują do dziś. Gdy pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości, wracam do nich, jak do źródła.
Gdy (znowu) zaskoczy cię Bóg
Druga, podobna sytuacja, miała miejsce jakiś czas temu, w zupełnie trywialnych okolicznościach. Był ranek. Spieszyłam się na badania. Wyjątkowo szłam bez dzieci. Takie chwile staram się wykorzystywać na modlitwę Jezusową. Szalenie mnie ujęło stwierdzenie Szymona Hołowni, że to jest taka modlitwa, którą się nie da pomodlić. Nią można się tylko modlić. A w jej słowach zawarte jest całe sedno naszej wiary. Biegłam więc do ośrodka zdrowia, w głowie modląc się: "Panie Jezu Chryste, Synu Boga Żywego, zmiłuj się nad nami i nad całym światem". Nagle, ni stąd ni zowąd, przed oczami stanął mi obraz mojego Męża czule przytulającego nasze dzieci, a w głowie rozległo się ciche, ale dobitne: "Taki jestem!". To było coś absolutnie niespodziewanego. W pierwszym momencie zareagowałam zdumionym i jakże wymownym: "Hę??!!", a zaraz potem pytałam z nieukrywaną pretensją i oburzeniem: "Ale o co Ci, Boże, chodzi?!".
No bo nie sądziłam, że to ciągle jest mój problem. Nie doceniałam, jak bardzo relacja z ziemskim tatą może wpływać na moją wiarę osobistą. Nie dostrzegałam kalki, jaką nakładam na mój stosunek do Boga. I na moje szczęście On się nade mną zlitował, tak jakby dostrzegał, że w swojej nieporadności duchowej ciągle kręcę się jak pies za własnym ogonem. Bo na poziomie rozumu niby już dawno przyjęłam, że Bóg jest naszym dobrym Ojcem. Tylko, że pojąć rozumem, a przyjąć sercem, to dwie różne rzeczy. Jak się okazuje. Chociaż wiedziałam, że na Miłość Boga nie muszę zasługiwać, to jednak mechanizm lęku przed karą, przed odtrąceniem, przed niezadowoleniem mojego Stwórcy ograniczał moje zaufanie.
Kiedy tego pamiętnego poranka w drodze do przychodni ni stąd ni zowąd przed oczami stanął mi obraz Najlepszego z Mężów przytulającego nasze dzieci, a w sercu wybrzmiało stanowcze: "Taki jestem!", zaczęłam odkrywać bogactwo duchowe tego, że ja jestem córką Boga. I dla jasności, istota tego wspomnienia nie sprowadza się do tego, czy rzeczywiście usłyszałam głos Pana, ale do tego, jak owocnym, dobrym, wszechogarniającym przeświadczeniem mnie ten moment napełnił.
Gdy córeczka uwierzy (wreszcie) w Tatusia
Jak to stwierdzenie - "Taki jestem!" - przekłada się na praktykę mojej modlitwy? Od tamtego poranka każdego wieczora zamykam oczy i staram się poczuć tak, jak nasze dzieci, gdy usłyszą jadącą z tatą windę. Na dźwięk otwieranych drzwi zazwyczaj pędzą, by rzucić mu się w ramiona i swoim skończonym na potylicy uśmiechem dają do zrozumienia, że cieszą się, że jest. A potem, jeszcze zanim zdąży rozwiązać sznurówki u butów, prezentują mu wszelkie rysunki, historie, smakołyki, które ucieszyły je tego dnia. Najlepszy z Mężów zawsze cierpliwie, z uwagą i - na ogół - z rozanielonym uśmiechem wysłuchuje, co mają do powiedzenia. Ale bywają przecież i takie dni, gdy nasze szkraby mają swoje fochy, co sprawia, że wejście taty pozostaje niezauważone. Siedzą sobie takie "dąski" na podłodze i całym swym jestestwem informują, że czują się pokrzywdzone, ignorowane, niezrozumiane. Wiecie, co wtedy robi mój mąż?
Nie obraża się, nie wypomina, nie strzela fochów - tylko podchodzi do takiego obrażonego na cały świat delikwenta, przytula go mocno i stwierdza: "Tęskniłem za Tobą". Coraz mocniej odczuwam, że właśnie tak czeka na mnie Bóg, mój Ojciec. Że cieszy się, gdy przybiegam do niego z moimi sprawami, ale też zawsze jest gotowy, by przytulić mnie - ot tak - bezinteresownie. Nawet gdy się przed Jego czułością bronię. I na tę Jego Miłość nijak nie muszę sobie zasłużyć. Bo ona w swej istocie jest czysta, bezinteresowna i nieskończona.
Jaki jest morał z tego mojego dzielenia? Słuchaj, bo On naprawdę do Ciebie mówi. I każdego dnia masz szansę usłyszeć Jego głos w swoim sercu. A to sprawi, że zakosztujesz Nieba już tu na ziemi.
Agata Rusek - zawodowo związana z osobami starszymi, od 5 lat koncentruje się raczej na młodszych pokoleniach (czyt. jest mamą trójki szkrabów)
Tekst pochodzi z bloga dobrawnuczka.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł