Bo księżom ludzie powinni „przeszkadzać”
Z Wojciechem Zagrodzkim CSsR, redaktorem naczelnym kwartalnika „Homo Dei”, rozmawia Józef Augustyn SJ
Dla nas, księży, ważne powinno być przede wszystkim to, czego oczekuje od nas Pan Jezus. W tym jako księża musimy się odnaleźć. A odpowiadając na ojca pytanie, odwołałbym się do słów Benedykta XVI, który doskonale określił oczekiwania wiernych w czasie spotkania z duchowieństwem w warszawskiej archikatedrze św. Jana, podczas pielgrzymki do Polski w maju 2006 roku. Powiedział wówczas: „Wierni oczekują od kapłanów tylko jednego, aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem”. Ludzie pragną, byśmy pomogli im w życiu religijnym i modlitewnym.
Jest także inne oczekiwanie, może nieco mniej wyraźnie wypowiadane. Ludzie szukają pomocy w postrzeganiu świata oczami Boga, w dostrzeganiu w świecie historii zbawienia. Dla wielu bowiem to, co dzieje się wokół, jest niezrozumiałe i chcieliby zobaczyć te wszystkie przemiany w świetle Bożej prawdy.
Myślę, że ich oczekiwania zależą od stopnia związania z Kościołem. Podejrzewam, że w skrajnych przypadkach, kiedy ktoś pozostaje zupełnie oddalony od Kościoła, nie ma też za wiele oczekiwań. Jeśli je ma, to z pewnością są one podobne do oczekiwań wiernych związanych z Kościołem.
W przypadku osób oddalonych od Kościoła oczekiwania w stosunku do księży nierzadko pozostają niewyartykułowane, ale to nie znaczy, że osoby te nie potrzebują Kościoła. Często bowiem – czy tego chcemy, czy nie – Kościół staje się ważnym punktem odniesienia w ocenie wielu spraw i wydarzeń, także kwestii moralnych. Proszę zauważyć, że w niedawnej debacie wokół in vitro Kościół był punktem odniesienia dla wielu osób, także tych zupełnie z nim niezwiązanych. Podobnie jest w przypadku innych moralnych dylematów współczesnego człowieka.
I tak, i nie. Osoby religijne zawsze szukają w Kościele pomocy w prowadzeniu życia duchowego i w zrozumieniu świata, w którym żyją. Był jednak czas, kiedy Kościół zastępczo – to słowo jest tu kluczowe – podejmował wiele spraw z przestrzeni życia publicznego: społecznego i politycznego. Wybrzmiało to również w przemówieniach Jana Pawła II w czasie pielgrzymek do ojczyzny. Ojciec Święty mówił wówczas, że Kościół udziela głosu tym, którzy tego głosu nie mają; także w sprawach, które wprost nie należą do Kościoła. W czasach komunizmu wierni oczekiwali od Kościoła takiego zaangażowania.
Dziś tego typu oczekiwania są nie tyle mniejsze, co inne. Nie chodzi już o to, by Kościół mówił to, co ludzie mogą powiedzieć sami. Oczekuje się natomiast funkcji prorockiej i – jak już mówiłem – bardzo wyraźnego stanowiska Kościoła w kwestiach moralnych.
Tak naprawdę księża nie są chyba najlepszą instancją do oceny samych siebie. Myślę, że trzeba by zapytać o to wiernych. W grudniu 2010 roku „Rzeczpospolita” opublikowała sondaż przeprowadzony przez GfK Polonia na zlecenie „Rzeczpospolitej” i we współpracy z Laboratorium „Więzi”. Wynika z niego, że Kościół w Polsce i zaangażowanie księży są dobrze oceniane. To znamienne, ponieważ często przekaz wielkich mediów świeckich na temat duchowieństwa jest raczej negatywny.
Ja jednak pytałbym nie o to, czy spełniamy oczekiwania wiernych, tylko na ile mamy z nimi kontakt. Kilka lat temu w czasie wizytacji prowincji warszawskiej ojców redemptorystów ojciec wizytator opowiadał, jak księża w jednym z klasztorów w Stanach Zjednoczonych na pytanie o święta opowiedzieli, że spędzili je znakomicie, bo nikt im „nie przeszkadzał”. Mieli w klasztorze spokój. Pytanie tylko, czy spełnili swoją rolę? Bo księżom ludzie powinni „przeszkadzać”. Udzielam rekolekcji w różnych parafiach i muszę przyznać, że bardzo mnie niepokoi, kiedy przebywam na plebanii kilka dni i nie słyszę, by ktoś z wiernych tam przychodził.
Ksiądz winien być obecny w życiu swoich wiernych. Musi mieć odwagę wyraźnie i zdecydowanie wskazywać drogę ludziom szukającym pomocy. Rozmawiałem kiedyś z małżeństwem prowadzącym rekolekcje dla małżonków. Mówili właśnie o tej potrzebie jasnego stanowiska kapłanów w sprawach duchowych i moralnych odnoszących się do życia codziennego. Ksiądz winien ludziom towarzyszyć, być obecny. Na to jednak musi mieć czas.
Warto stawiać sobie pytanie, czy mamy czas dla ludzi. Ważna jest nie tylko chwila rozmowy, kiedy ktoś zapuka do drzwi plebanii, ale także stworzenie takiej atmosfery, by ludzie wiedzieli, że mogą przyjść do księdza i on będzie miał dla nich czas. Czy tworzymy taką atmosferę w naszych parafiach?
Kwestia czasu księży dla ludzi wiąże się moim zdaniem z celibatem. Podobnie jak w małżeństwie i rodzinie ludzie muszą mieć dla siebie czas, tak i ksiądz musi mieć czas dla tej cząstki Kościoła, która została mu powierzona. Nie jest to proste. I podobnie jak wzywamy małżonków, by mieli czas dla siebie, tak i my jako księża winniśmy wzajemnie wzywać się, by znajdować czas dla naszych parafian.
Rzeczywiście, w trosce o bezpieczeństwo kościołów coraz częściej zamykamy je przed ludźmi. Tymczasem w ten sposób odpychamy wiernych od kościołów, zniechęcamy do obecności w nich. Nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Są jednak także przykłady kościołów otwartych przez cały dzień. Troszczą się o to nie tylko księża, ale i sami parafianie. By kościół był otwarty, organizowane są przez nich dyżury.
Myślę, że ta kwestia jest dla nas, księży, dużym wyzwaniem. Trzeba ją przemyśleć, bo sprawy nie rozwiązuje otwarcie kościelnego przedsionka. Nie ma tu prostych recept i jednakowych dla wszystkich rozwiązań. Trzeba wziąć pod uwagę uwarunkowania poszczególnych parafii. Wydaje mi się jednak, że ksiądz, który ma poczucie pełnionej przez siebie misji, będzie szukał wyjścia z tej sytuacji i włoży wiele wysiłku w to, by kościół był dostępny dla wiernych. Ideałem byłaby świątynia otwarta przez cały dzień. Ludziom nie wystarczą godzinne audiencje u Pana Jezusa. Potrzeba kontaktu z Bogiem może się zrodzić w różnych momentach.
Kościoły są dla wiernych i rzeczywiście warto byłoby w większym stopniu zaangażować ich w odpowiedzialność za niego, chociażby przez wspomniane dyżury. Wówczas w ludziach rodzi się zupełnie inna świadomość obecności w parafii. Kościół staje się wtedy naprawdę „mój”, „nasz”. Są przecież świątynie, w których trwa dwudziestoczterogodzinna adoracja. Dyżury świeckich są także w nocy. Taka adoracja już ponad dwadzieścia lat jest prowadzona w parafii św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Marii Panny w Warszawie na Kole. Podobny system dyżurów zorganizowali parafianie przy kościele Najświętszej Marii Panny Szkaplerznej w Dąbrowie Tarnowskiej. To piękne, a wymagające przykłady do naśladowania.
Rozwiązań trzeba więc szukać, chociażby na forum rady parafialnej. Ludziom trzeba zaufać. Nie jest przecież tak, że w parafii wszystko robi ksiądz. Czasami wystarczy, że kapłan dostrzeże jakiś problem i zainspiruje wiernych do działania. Nie musi przecież od razu zamykać kościoła. Najpierw może porozmawiać z parafianami: „Spróbujmy to rozwiązać razem”. W ludziach jest naprawdę wiele pięknych tęsknot i mogą udźwignąć niejedno wspaniałe dzieło.
Nie zaczynałbym też od razu od najtrudniejszych rzeczy. Może najpierw zamiast adoracji dwudziestoczterogodzinnej warto zaproponować adorację godziną przed niedzielną sumą albo całodniową adorację w jeden dzień tygodnia. Znam parafię, w której zaproponowano wiernym półgodziną adorację i okazało się, że ludzie sami poprosili o dłuższą. Pół godziny było dla nich za mało.
Księża nie tylko mają spełniać oczekiwania wiernych, ale je budzić. Winni inspirować pewne potrzeby i tęsknoty religijne.
Kaznodziejstwo to dla mnie ogromna tajemnica, w obliczu której można tylko uklęknąć. Okazuje się bowiem, że nierzadko słaby – po ludzku rzecz biorąc – kaznodzieja potrafi głoszonym przez siebie słowem zdziałać w życiu ludzi prawdziwe cuda. Wiemy, że to łaska Boża i dlatego nie można kaznodziejstwa oceniać jedynie w kategoriach sztuki oratorskiej. Dziś księża nierzadko kształcą się w tym kierunku na dodatkowych studiach i rzeczywiście są dobrze przygotowani do głoszenia kazań. Paradoksalnie jednak zdarza się, że prowadzi to do zagubienia owej tajemnicy, o której wspomniałem.
Kaznodziejstwu zagrażają według mnie trzy poważne pokusy. Pierwsza z nich to zeświecczenie kazań poprzez skupienie się na retorycznych chwytach. Wiąże się z tym także druga pokusa – nazwijmy ją – „ładnego opakowania”. Zamiast na meritum skupiamy się na zaskakiwaniu słuchaczy różnymi technologicznymi nowinkami. Chcemy ich olśnić wykorzystywanymi przez siebie pomocami: rzutnikiem czy laptopem. Tymczasem celu kazania nie osiągniemy przez „atrakcje”. Trzeba w stosowaniu ich zachować pewną miarę. Trzecia pokusa to tani moralizm, który rodzi się nierzadko z przesadnego dążenia do praktycyzmu. Chcemy, by nasze kazanie było praktyczne i dosłownie mówiło, jak żyć. Jest to o tyle niebezpieczne, że koncentrując się wyłącznie na tym „jak żyć”, można zgubić „dla kogo i dla czego żyć”.
Głoszenie słowa Bożego to w Kościele sprawa podstawowa. Bez tego nie można budzić wiary. Każdy ksiądz tak naprawdę winien sam w sumieniu, stając przed Bogiem, ocenić swoje zaangażowanie w posługę słowa, pamiętając, że przepowiadanie słowa to w kapłaństwie chronologicznie pierwsza funkcja, a nie jedna z wielu. Nie można więc przygotowania homilii zostawiać na ostatnią chwilę, bo ważniejsza jest kancelaria czy sprawy organizacyjne parafii. To kwestia kapłańskich priorytetów.
W ocenie swojego kaznodziejstwa trzeba przede wszystkim pytać siebie, czy ze swojej strony zrobiłem wszystko, by moja homilia służyła ludziom. Naszym wiernym winniśmy szacunek, który wyraża się też w dobrym przygotowaniu homilii. Ludzie muszą otrzymać ode mnie najlepsze, co mogę im zaoferować. To zawsze ogromnie mobilizuje.
Pytanie, czy tekst ten został przez niego na tyle przemyślany i przeżyty, że staje się jego własnym. Najważniejszy nie jest tu problem „praw autorskich”, ale czy za wygłaszającym ten tekst idzie świadectwo jego życia, bo to właśnie świadectwo ma największą siłę oddziaływania. Nawet najpiękniej napisana i zredagowana homilia bez utożsamienia się mówiącego z przekazywanym słowem, bez jego świadectwa nie będzie oddziaływała. Nie wystarczy tu nawet utożsamienie z przekazywaną treścią, ale także ze sposobem jej wyrażenia. Ludzie doskonale wyczuwają, jeśli kapłan przekazuje tekst, który nie jest jego własnym sposobem przekazywania osobistego doświadczenia życia wiarą.
Rekolekcje – nie tylko parafialne, ale także te zamknięte, prowadzone w domach rekolekcyjnych – to dziś wielka szansa, ponieważ służą one pogłębianiu wiary. W długiej tradycji rekolekcje nie straciły swojej siły oddziaływania i dzięki Bogu także dziś wiele osób z nich korzysta, by głębiej wejść w życie duchowe.
Nieco inaczej jest w przypadku misji parafialnych. W świadomości wielu osób są one przedłużonymi rekolekcjami. Tymczasem główne założenie misji to poszukiwanie osób nieobecnych w kościele. Skierowane są przede wszystkim do tych, którzy utracili sens wiary. Niestety, nie zawsze potrafimy do tych ludzi dotrzeć podczas misji parafialnych skoncentrowanych na działalności w świątyni. Wydaje się więc ważne przemyślenie nie tyle idei misji jako takich, ale poszukiwanie nowych sposobów ich prowadzenia.
W kilku parafiach w Polsce grupa moich współbraci przeprowadziła rodzaj odnowionych misji, w programie których przewidziane były także wizyty w domach i tworzenie wspólnot sąsiedzkich, które później miały promieniować na swoje środowisko. W ten sposób chcieli zanieść orędzie misyjne tym, których nie spotkają w kościele. Takie misje wymagają naprawdę wielkiego wysiłku i zaangażowania, również ze strony parafii, ale pozwalają wyjść ze świątyni w stronę człowieka. Na razie nie są one przez nas kontynuowane, ale niewykluczone, że za kilka lat ten rodzaj misji parafialnych się odrodzi. Takie poszukiwania powinny być dzisiaj prowadzone.
Jeśli chodzi o katechezę w szkole, trzeba by stawiać naprawdę wiele odważnych pytań. Cieszymy się liczbami uczniów na katechezie, ale liczby nie oddają faktycznego stanu wiary młodzieży. Hasłem Jana Pawła II wprowadzającym w trzecie tysiąclecie było: „Wypłyń na głębię!”. Ta głębia jest tu istotna, a nie statystyki. Tym bardziej że mimo objęcia katechizacją dużej liczby dzieci i młodzieży w kościele jest ich o wiele mniej niż przed laty, kiedy katecheza odbywała się w salkach przy parafiach.
Oczywiście, przyczyn tego stanu jest wiele i nie można ich sprowadzić do problemu katechezy w szkole. Uznając wielki wysiłek księży i katechetów świeckich, musimy też pytać, czy dzisiejsza katechizacja wprowadza w głąb? Czy prowadzi naszą młodzież w misterium Chrystusa? Czy prowadzi młodzież do Kościoła? Jak to zrobić? Szkoła kojarzy się przede wszystkim z miejscem przekazywania wiedzy, gdy tymczasem w katechezie nie wystarczy przekazanie wiedzy o religii. Niestety, niekiedy w ten sposób traktuje się katechezę w szkole. W katechezie chodzi o wprowadzenie w życie wiarą. O tym nie możemy zapomnieć i dlatego katecheza w szkole powinna prowadzić do parafii. W przeciwnym wypadku wychowamy może i oświeconych, ale ateistów – tę myśl pozostawił nam ks. Franciszek Blachnicki.
Oczywiście, ma nie tylko szanse oddziaływania, ale rzeczywiście oddziałuje. We wrześniu 2010 roku minęło dwadzieścia lat od wprowadzenia religii do szkoły. W dyskusjach towarzyszących temu jubileuszowi można było usłyszeć wiele głosów krytycznych, ale także piękne świadectwa osób, które z Bogiem pierwszy raz zetknęły się właśnie na religii w szkole.
W moim przekonaniu ważne jest jednak, by duszpasterstwa młodzieży nie ograniczać tylko do szkolnej katechezy. Trzeba młodzież gromadzić – jak już mówiłem – także przy parafii. Nieraz księżom brakuje już na to energii, którą pochłania przede wszystkim właśnie szkoła. W tym kontekście trzeba postawić pytanie o kapłańskie priorytety. Czy dla księdza najważniejsze winno być zaangażowanie w szkolną pracę pedagogiczną? Oczywiście, codziennie trzeba również stawiać sobie pytanie o motywy kapłańskich zaangażowań: czy moją pracą kierują jedynie motywy ewangeliczne? Może w szkole jesteśmy przede wszystkim dla pensji? Kard. Stanisław Dziwisz mówił swego czasu o pewnych księżach, którzy pracują w szkole na umowę zlecenie i w takich kategoriach traktują też swoje kapłaństwo. Tę myśl trzeba by dołączyć do naszego kapłańskiego rachunku sumienia.
Być może. Trzeba jednak pamiętać o duszpasterstwie katechetów świeckich. Zwróciłbym uwagę na potrzebę nie tylko bliskiego kontaktu, co wprost ewangelizacji katechetów, a ewangelizacja jest procesem nigdy się nie kończącym. Wydaje się, że ten element nie zawsze znajduje właściwe sobie miejsce w pracy duszpasterzy z katechetami świeckimi. Tak jak każdy kapłan potrzebuje formacji permanentnej (czyli ostatecznie ewangelizacji), tak również katecheci świeccy potrzebują stałej pomocy, którą nazywam tu ewangelizacją. Ponadto katecheci świeccy muszą czuć, że parafia interesuje się ich pracą.
Nagromadzenie negatywnych informacji o Kościele przy jednoczesnym pominięciu wielkich dzieł Kościoła, jak choćby zaangażowanie Caritasu, które już tak medialnie nie wybrzmiewa, może rodzić podejrzenia nie tyle o prześladowanie Kościoła i księży, co o szczerość intencji.
Czy powinniśmy na ten temat mówić? Pytanie raczej, jak mówić. Wydaje się, że przede wszystkim powinniśmy dać ludziom poznać, że nas to boli, że takich zachowań nie akceptujemy. To przecież grzech i przestępstwo. Myślę, że musimy też dać poznać, że prowadzimy nad tą sytuacją poważną refleksję. Trzeba uderzyć się w pierś – to grzech, który dotyka bardzo głęboko wszystkich księży. Ważną jednak rzeczą jest także spojrzenie ewangeliczne i nadzieja na możliwość nawrócenia każdego człowieka, bez zwalniania jednak z odpowiedzialności cywilnej i eklezjalnej za czyny.
To temat na oddzielną rozmowę... Ważna wydaje się przede wszystkim świadomość, że kryzys kapłaństwa towarzyszy nam od początków historii Kościoła. Często rodzi się on z pewnego rozdźwięku między tym, do czego zostaliśmy powołani, a postrzeganiem siebie i przekonaniem, że do ideału kapłaństwa jeszcze nam daleko. Paradoksalnie jednak ścieranie się tych dwóch motywów w naszym kapłańskim życiu to bardzo cenne doświadczenie, pod warunkiem że będziemy umieli przyznać się do naszej niedoskonałości. Ani przed Bogiem, ani przed samym sobą nie wolno udawać kogoś, kim się nie jest.
Oczywiście. Poczucie niedoskonałości nie będzie nas niszczyć, jeśli powierzymy je Bożemu miłosierdziu. Wówczas stanie się ono źródłem wyzwolenia i sprawi, że będziemy mogli podążać w stronę ideału świętości, do którego zostaliśmy powołani. Potrzeba nam jednak szczerości i odwagi do stawania w prawdzie przed sobą i Bogiem. Źródłem tej odwagi są dla mnie słowa z listów św. Pawła: Moc bowiem w słabości się doskonali (por. 2 Kor 12, 9) oraz Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4, 13). Te słowa to doskonały wyznacznik drogi kapłańskiego życia.
W szczerym stawaniu przed sobą i Bogiem wielką pomocą mogą być także wierni. Niejednokrotnie dają nam oni pewne sygnały, że nieco inaczej widzieliby naszą posługę czy nasz sposób funkcjonowania jako duszpasterzy. Księża winni rozeznawać krytyczne głosy skierowane pod adresem ich samych czy Kościoła w ogóle. Nie zawsze ta krytyka jest wyrazem jedynie wrogości. Niejednokrotnie wynika również z pobudek ewangelicznych. Może się wówczas okazać wielką pomocą w dostrzeżeniu tego, co powinniśmy skorygować.
Skomentuj artykuł