Jest dobrze, jak jest
Rozmowa z panią Ewą Marszał, mieszkającą we wspólnocie jezuitów w Warszawie-Falenicy i dzieląca swoją życiową misję z misją Towarzystwa Jezusowego.
Ewa Marszał: Są to rekolekcje ignacjańskie dla chorych na stwardnienie rozsiane, ale przyjeżdżają tam także inni chorzy. Każdy chory ma swojego opiekuna i tak jak na rekolekcjach ignacjańskich, obowiązuje wszystkich milczenie. Opiekunami są wolontariusze rekrutujący się głównie ze Wspólnot Życia Chrześcijańskiego, zwykle młode dwudziestokilkuletnie dziewczyny, studentki, które poświęcają swój wolny czas, aby być z chorymi albo osoby będące już na emeryturze. To są fascynujące kobiety. Wśród nich była emerytowana pielęgniarka z WŻCh, która ciągle posługuje chorym w hospicjach, w prywatnych domach. Robi to, bo to jest po prostu jej sposób na życie, z taką delikatnością, z taką dobrocią, że gdy na nią patrzyłam i gdy z nią rozmawiałam, to miałam wrażenie, że rozmawiam z osobą świętą albo z aniołem, z kimś o tak wielkiej dobroci, delikatności i mądrości. Jestem zafascynowana tą osobą. Podobnie wieloma innymi dziewczynami, które tam były. Były chudziuteńkie. Jedna była tak chuda, że ważyła może ze czterdzieści kilo. Miała dwadzieścia dwa lata i wszystkim wydawała się na początku taka ekscentryczna. Wielu zastanawiało się co z nią będzie, gdy będzie musiała opiekować się chorą. Miała włosy obcięte po bokach na łyso i tylko taki kucyk (śmiech) na środku głowy. Później sama się wstydziła swojej prześmiesznej fryzury, bo chodziła w chusteczce, ale okazywała swojej podopiecznej tyle serca, tyle zainteresowania, a równocześnie była taka dyskretna w tej opiece, że wszyscy byli pod wrażeniem. I wiele osób zwracało na nią uwagę, bo na pierwszy rzut oka nie spodziewali się, że sobie poradzi. Jak to można źle ocenić człowieka spoglądając na niego powierzchownie, nie wnikając głębiej, nie przyglądając się bardziej zachowaniu.
Dla mnie to są niezwykłe osoby. Byli tam prawnicy, radcy prawni, archeolog, było dwóch lekarzy, którzy swój urlop poświęcają aby jako wolontariusze towarzyszyć osobie chorej.
Trzeba to zobaczyć. Trzeba to zobaczyć i przeżyć, bo rzeczywiście trudno w to uwierzyć, aczkolwiek ja mam sporo do czynienia z ludźmi młodymi i uważam, że często nie doceniamy młodych. Oceniamy po pozorach. A gdy jest naprawdę jakaś potrzeba, gdy jest coś konkretnego do zrobienia, to młodzi się sprawdzają.
Była na przykład taka dziewczyna z domu opieki społecznej w Krakowie. Przyjeżdża z Krakowa już trzeci raz na te rekolekcje ignacjańskie i ona jest chora od urodzenia, i nie bardzo wie, jak się ta jej jednostka chorobowa nazywa. Podejrzewam, że to musi mieć coś wspólnego z dziecięcym porażeniem mózgowym. Ma takie powykręcane nogi, jest niesamowicie wychudzona, a jest tak uduchowiona, że jak się patrzy, jak ona się modli czy jest w trakcie medytacji, to zupełnie jakby opuszczała ciało, jakby jej tam nie było. Gdybym tego nie widziała i ktoś by mi opowiadał, to bym nie uwierzyła po prostu.
Wiele razy odwiedzaliśmy ją z ojcem Jerzym w Krakowie. Praktycznie od urodzenia jest poza domem. Najpierw była w jakiejś ochronce sióstr, potem znowu gdzieś, jakoś tak przerzucana. Teraz od lat jest w Krakowie w domu opieki społecznej. Rodzice już chyba nie żyją. Natomiast z bratem nie ma praktycznie żadnego kontaktu, podobnie z siostrą, o której wie, że istnieje, ale nie ma między nimi więzi. Nie została zbudowana w dzieciństwie więź, która by ich łączyła i są jak obcy.
Ojciec Oszajca wraz z ojcem Jerzym. Tym razem ciężar punktów [wprowadzeń do medytacji - przyp. red.] i kazań wziął na siebie ojciec Wacław. Ojciec Jerzy prowadził z rekolektantami indywidualne rozmowy i spowiadał.
Ojciec Jerzy? (uśmiech) Ojciec Jerzy choruje bardzo długo. W 1978 roku została postawiona pierwsza diagnoza a od 1984 roku to już nie rusza nawet jednym palcem. Po prostu siedzi jak kłoda i niestety ten absolutny, całkowity brak jakiegokolwiek ruchu skutkuje tym, że dołączyła się do tego cukrzyca, którą leczy się głównie ruchem, to nieustanna walka z cholesterolem. Czyli zagrożone, i przez cukrzycę i przez cholesterol, są wszystkie naczynia. W związku z tym był zawał, w związku z tym amputacja nogi…
Ojciec Jerzy jest od początku patronem tych rekolekcji dla chorych na stwardnienie rozsiane. Pierwsze były w 1991 roku w Magdalence i przez wiele lat tam się odbywały i chyba dopiero od czterech lat w Brańszczyku nad Bugiem. W tym roku wyjątkowo rekolekcje odbyły się w Warszawie na Bielanach.
To niezupełnie tak. Człowiek nie dokonuje takiego wyboru. Gdybym wiedziała, jak ciężka jest ta misja, to nie wiem, czy bym się tak świadomie na to zgodziła. To jest tak, jak rozważaliśmy na tych rekolekcjach podczas medytacji o św. Pawle. Bóg każdemu objawia się inaczej. Nie każdemu w krzewie ognistym. Nie każdego napada w drodze do Damaszku. Zazwyczaj musi człowiek przeżyć długą, mozolną drogę, zanim zacznie spotykać takie swoje małe "damaszki". I zwykle Bóg objawia się w drugim człowieku.
Mnie od początku, od czasu gdy miałam kilkanaście lat, Bóg objawiał się w ranach i w nędzy ludzkiej, którą trzeba było leczyć i jakoś temu zaradzać. Byłam osobą bardzo młodą kiedy mój tata zachorował. Byłam z piątki rodzeństwa druga z kolei, czyli prawie najstarsza a młodsze rodzeństwo jeszcze było w podstawówce. Zachorował śmiertelnie. Chorował przez trzy lata i prawie przez ten cały czas był w szpitalu. Potem umarł. Myśmy zostali bez środków do życia, bo tata był jedynym żywicielem rodziny. Musiałam więc zaraz po maturze pojechać do Niemiec. Ktoś mi załatwił tam pracę. Nie wiedziałam, do jakiej pracy jadę. Okazało się, że w szpitalu w Hamburgu. Pracowałam tam przez parę miesięcy. To była ciężka szkoła życia, ale nie żałuje tego czasu.
Po powrocie, ponieważ mieszkałam w Konstancinie niedaleko reumatologii, siłą rzeczy, bo były tam różne potrzeby, podjęłam tam wolontariat. Była tam przeurocza, wspaniała osoba, po prostu święta. Już nie żyje w tej chwili. Codziennie gromadziła nas, wszystkich tych młodych, na różaniec. Zaczęło się od różańca. Potem jeżdżenie z tymi chorymi na spacer, zawożenie ich do kościoła, przywożenie ich z powrotem i tam poznałam ojca Jerzego, który w tym czasie był w szpitalu na operacji kręgosłupa. I było tak, że pielęgniarka, która się nim opiekowała mówi: "Wyjeżdżam. Może będziecie kogoś miały, kto by mnie na ten czas zastąpił, żeby tego księdza powozić na spacer, bo pół roku był w szpitalu więc żeby zobaczył trochę innego świata niż tylko ta sala szpitalna". Więc te panie; "No to Ewa, no zgódź się". Najpierw nie bardzo chciałam, ale potem mówię: "No mój Boże, miesiąc, wielkie rzeczy, no dam radę", i po tym miesiącu… Zresztą ojciec Jerzy od początku był człowiekiem fascynującym. Już się nie buntował. Już ten okres największego buntu przeszedł. Wiele rzeczy potrafił mi jako młodej, dwudziestosześcioletniej osobie, która miała mnóstwo pytań i pretensji do Pana Boga, wytłumaczyć, jakoś mnie przez to wszystko przeprowadzić… I był moment, że wracał do Otwocka i nie miał go kto tam, że tak powiem, zainstalować. Przewoził go kleryk. Miała potem dojechać do niego pani z Tomaszowa. Jej jednak nie było, a więc ja zostałam na ten czas, póki ona nie przyjedzie. I tak już zostało. W tym roku minęło już 25 lat.
Nie wiem. Myślę, że każdy musi jakoś znać swoje miejsce. I nie chcę niczego na siłę zmieniać. Pan Bóg wie, co robi. Skoro uznał, że lepiej żeby nie było jezuitek, to tak pewnie musi być. Te panie, które są w grupach WŻCh, bo są to głównie kobiety, które robią naprawdę bardzo dużo dobrego, są to często kobiety samotne, które pracują gdzieś zawodowo albo są już na emeryturze albo są jeszcze studentkami…. i może to są takie dzisiejsze "jezuitki".
Nie wybiegam myślami tak daleko w przód. Nie wiem, czy jutra dożyję. Nauczyłam się już za dużo nie kombinować. Owszem był taki czas, że sobie planowałam, ale na ogół nic z tego nie wychodziło. Zazwyczaj było inaczej. A potem jest tylko rozczarowanie, pretensje, niezadowolenie. A po co to? Jest dobrze jak jest. Tak po prostu, po tych latach, doszłam do wniosku, sama tego doświadczyłam, że tak jak Pan Bóg prowadzi, tak jest najlepiej i nie ma co kombinować. Nie wiem, co będzie jak ojciec Jerzy umrze? Pan Bóg znajdzie mi inną misję.
Skomentuj artykuł