Media - publiczne tylko z nazwy
Mówienie o przywracaniu wpływów w mediach publicznych środowisk lewicowych i liberalnych to negowanie podstawowych faktów kształtujących polski system prasowy w ostatnich 20 latach. Oni tam byli zawsze i tak naprawdę nigdy stamtąd nie wyszli.
Nowe po staremu
Kto zaloguje się na „Woro”, a kto na Malczewskiego – to pytanie dręczy pracowników Telewizji Polskiej i Polskiego Radia od początku wakacji.
Przekładając je z polskiego na nasze, oznacza chęć ustalenia, która z partii politycznych przygotowujących nowelizację ustawy medialnej będzie miała największe wpływy na „Woro”, czyli w Telewizji Polskiej (bo siedzibą Rady Nadzorczej i Zarządu TVP jest ul. Woronicza w Warszawie zwana przez dziennikarzy „Woro” ), a która w Polskim Radiu, czyli na ulicy Malczewskiego (tu mieści się siedziba zarządzających Polskim Radiem).
W ostatnich tygodniach dyskusja na temat odpolityczniania mediów publicznych sięgnęła apogeum. Przyjęcie przygotowanej przez obecny rząd PO-PSL nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, która pozwoli wymienić władze publicznych mediów i która przygotowywana jest pod szczytnym hasłem odpolityczniania, jest już prawie faktem dokonanym. Bez niej nawet powoływana w tempie ekspresowym nowa KRRiT niewiele może zmienić, by odsunąć od mediów znienawidzone „PiSiory”.
PO i PSL porozumiewają się z SLD, i jak informuje prasa codzienna (m.in. „Rzeczpospolita”), Platforma ma mieć dominujący wpływ na TVP1, SLD – na TVP2, a PSL na ośrodki regionalne. Oczywiście oficjalnie nikt tego nie potwierdza i zapewne nie potwierdzi. Być może tylko ci najbardziej wtajemniczeni czy pracujący lub obserwujący rynek medialny zawodowo rozpoznają w dyrektorze X człowieka „zielonej budki” (jak w TVP mówi się o ludziach związanych z partią ludowców), a w prezesie Y „czerwonego” (czyli kogoś wywodzącego się ze środowisk postkomunistycznych), nie dajmy się jednak zwodzić pozorom. Odpolitycznienie jest fikcją, tak jak fikcyjnym było upolitycznienie radia i telewizji po dojściu do władzy Prawa i Sprawiedliwości, rozpadzie koalicji PiS–LPR–Samoobrona, a kiedyś SLD-PSL czy AWS-UD. Od ponad 20 lat jest ono stałe i nie zmieni się gruntownie, bo przecież nie o odsunięcie polityków prawicy od wpływów w mediach tu chodzi. Może przy okazji też, ale nie to jest najważniejszym celem, a już na pewno nie jedynym.
Kilka medialnych paradoksów. Zabawmy się w zgaduj–zgadulę. Kto rządzi Telewizją Polską, skoro transmituje ona Festiwal Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze? W czyich rękach jest TVP, skoro w poznańskim ośrodku regionalnym z anteny znikają wszystkie programy katolickie, począwszy od transmisji Mszy św. dla chorych w pierwsze piątki miesiąca po najprostszy magazyn informacyjny „Z życia Kościoła”? Kto ma w telewizji największe wpływy, skoro w TVP Info w niedzielę o godz. 20, czyli w porze najwyższej oglądalności, emitowany jest program publicystyczny z „pełną paletą” poglądów - z publicystą lewicowej „Krytyki Politycznej” spiera się dziennikarz „Gazety Wyborczej” i „niezależny publicysta”, polityk Unii Wolności, Waldemar Kuczyński, a ich wypowiedzi komentuje prowadzący Jacek Żakowski? Jakie poglądy ma prezes TVP, skoro w swoich audycjach telewizja wskazue dobre strony legalnej sprzedaży marihuany?
Wszystkie wymienione wyżej sytuacje dzieją się teraz, w lipcu 2010 r., czyli w czasie, gdy telewizją rządzą wspomniane wyżej „PiSiory”, a więc ludzie niby związani z prawicą, powołani na swoje stanowiska przez rady nadzorcze wyłonione przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, której członków mianował Sejm i Senat, gdy większość parlamentarną tworzył PiS, LPR i Samoobrona, a w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu urzędował śp. prezydent Lech Kaczyński. Przy okazji – proszę darować mi używanie tej okropnej nazwy „PiSiory”, ale wyjątkowo wymownie określa ona stosunek rządzących do największej jakby nie było partii opozycyjnej, a to właśnie członkowie PO zaczęli jej używać jako pierwsi.
Mówienie o przywracaniu wpływów w mediach publicznych środowisk lewicowych i liberalnych to negowanie podstawowych faktów kształtujących polski system prasowy w ostatnich 20 latach. Oni tam byli zawsze i tak naprawdę nigdy stamtąd nie wyszli. Już przy Okrągłym Stole stworzono solidne fundamenty wpływów ludzi lewicy w radiu i telewizji. Od połowy 1989 r. gazetę i czasopismo mógł wydawać każdy, kto miał pieniądze lub dostęp do zagranicznego kredytu (polskie banki takowych wówczas nie udzielały), ale w mediach elektronicznych sytuacja była zupełnie inna. W porozumieniach podpisywanych przez PZPR i „Solidarność” zagwarantowano funkcjonowanie instytucji zarządzającej radiem i telewizją czyli Radiokomitetu w niezmienionym w stosunku do PRL-u kształcie, tzn. potwierdzono, iż jest to jeden z naczelnych organów administracji państwowej podległy bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów.
Miesiące mijały, a ład w eterze był ten sam, wskazani czy namaszczeni przez byłych komunistów ludzie „reformowali” telewizję. Radio miało trochę lżej, nie było bowiem tak lukratywnym dla nikogo kąskiem. Zmiany przyniosła dopiero uchwalona w 1992 r. między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem „Ustawa o Radiofonii i Telewizji”. Zmiany, które sankcjonowała, formalnie zaczęły obowiązywać dopiero w 1994 r., do tego czasu niejeden pracownik reżimowej telewizji zdążył założyć firmę i produkować intratne programy np. seriale i teleturnieje dla TVP. Tym ludziom tak naprawdę było wszystko jedno, kto kieruje telewizją, byle tylko nie zagrażał ich interesom finansowym. Jeśli je akceptował i przedłużał stare zlecenia lub dawał nowe, był OK, określano go mianem profesjonalisty, „telewizyjną osobowością”, i akceptowano. Jeśli jednak chciał tamte układy zmienić, okazywał się niedouczonym pampersem, oszołomem lub przynajmniej nieudolnym menadżerem. Zarabiać i mieć wpływy mają tylko swoi.
Z przykrością można tylko stwierdzić, że tzw. prawa strona sceny politycznej także legitymizowała ten stan rzeczy, co potwierdza chociażby tzw. deal PiS-u z lewicą, gdy w ubiegłym roku po raz kolejny przetasowano wpływy w mediach publicznych. Zbulwersowanym tym dziwnym sojuszem tłumaczono, że „cel uświęca środki” i że chodzi o utrzymanie telewizji na czas nadchodzących kampanii wyborczych. Tymczasem jednak jedynym rezultatem tych działań jest nadszarpnięcie reputacji partii zwalczającej układy z jednej strony, a z drugiej - ogromne wzmocnienie pozycji dawnych towarzyszy w TVP i w Polskim Radiu.
Teraz SLD będzie wraz z Platformą „odpolityczniać” media? Od kogo, od samej siebie? Altruizm godny naśladowania, gdyby nie był kpiną z demokracji i czegoś, co chce się nazywać państwem prawa. Tymczasem do odpolitycznienia czegokolwiek PO i PSL aktualnie nikogo więcej nie potrzebują, a już na pewno głosy SLD nie są im tak potrzebne jak przed wygranymi przez ich człowieka wyborami prezydenckimi. Przecież mają większość w Sejmie i Senacie, a weto prezydenckie przestało być realnym zagrożeniem. W zamian za poparcie przez SLD „odpolityczniania” Platforma zobowiązuje się jednak przeprowadzić przez cały proces legislacyjny w parlamencie promowane przez Sojusz ustawy o refundowaniu przez państwo zapłodnienia in vitro, czyli w gruncie rzeczy zrealizować jeden z podstawowych postulatów tworzenia liberalnego, ateistycznego państwa. Kto wie, czy ten uboczny cel medialnych zawirowań ostatnich miesięcy nie wskazuje nam najważniejszego beneficjenta rywalizacji i wojen naszych polityków – tych, którzy chcą, by Polska była państwem laickim, opartym na antychrześcijańskim systemie wartości.
Skomentuj artykuł