Wspomnienia z trudnych czasów

Wspomnienia z trudnych czasów
Anna Stretowicz-Garbolińska, Łańcuch wiary, Wydawnictwo WAM, Kraków 2005.
Logo źródła: Życie Duchowe Anna Stretowicz-Garbolińska

Przeszłość do nas nie należy. Nie da się jej zatrzymać, nie da się w niej nic zmienić. Nasza przeszłość stała się własnością Boga i tylko On jeden wie, co z nią uczynić.

Przeszłość do nas nie należy, ale pamięć o niej pozostaje. Z tej pamięci nieoczekiwanie wyłaniają się nieproszone i niechciane wspomnienia. Czasami przynoszą mi radość, uspokojenie i napełniają czułością, a czasami ściskają serce tęsknotą za czasem, który bezpowrotnie przeminął, uspokajając równocześnie, że nie przeżyłam życia bezowocnie. Jednak najczęściej pojawiające się nagle wspomnienia zakłócają spokój i dręczą moją duszę, sprawiając, że gorzko się żalę. Bywa, że prowadzą do głębokich przemyśleń i popychają mnie do męczących poszukiwań odpowiedzi na pytania, nad którymi się wcześniej nie zastanawiałam.

W ostatnim czasie z takimi przemyśleniami coraz częściej zwracałam się z do księży, czasami podobne rozważania stawały się także tematem moich spowiedzi. Najczęściej słyszałam wówczas radę, by nie oglądać się do tyłu i nie rozgrzebywać przeszłości. Jednak podczas pewnej spowiedzi kapłan poradził mi, bym opisała wszystko, co przychodzi mi na myśl. Ten pomysł bardzo mi się spodobał. Jak mogłam sama na to nie wpaść? Po prostu potrzebuję się komuś zwierzyć! A gdzie można zrobić to lepiej niż w trakcie modlitwy albo przelewając wszystko na papier?

DEON.PL POLECA

Dlatego właśnie zasiadłam teraz przed maszyną do pisania. Chciałabym wszystko opisać. Nie chcę jednak pisać pamiętników, nie chcę pisać „dla potomnych” czy dla kogoś innego. Niewykluczone nawet, że nigdy nie pokażę nikomu tego, co napisałam. Po prostu chcę pisać dla siebie. Właśnie teraz. Dlaczego? Nie wiem!
A rozpocznę od wspomnień najwcześniejszych: od czasów mojego dzieciństwa. Znaczy to, że rozpocznę od wspomnień dotyczących mojej babci.

Babcia, babunia, babuleńka...

Wspomnienia o niej są na tyle dobre, jasne i lekkie, że – wydawałoby się – gdy tylko zacznę o niej pisać, słowa same będą spływać na papier. Niestety, problem pojawił się już podczas pisania pierwszego słowa. Do tekstu pisanego po rosyjsku pasuje tylko słowo „babuszka”. W odniesieniu do mojej babci jest ono jednak całkowicie obce. Moja „babuszka”, zarówno za życia, jak i po śmierci, była i na zawsze pozostanie dla mnie „babcią”. Nigdy jej inaczej nie nazywałam.

Wydawałoby się, że stwarzam problem z niczego. Ale dla mnie nie jest to „problem z niczego”. Od dawna bowiem porusza mnie do głębi pytanie: „Kim jestem?”, „Jaka jest moja narodowość?”. Płynie we mnie polska krew i w głębi duszy czuję się Polką. Ale... moje stopy nigdy nie stąpały po ziemi tego kraju, do którego – według narodowości – należę. Znam historię i kulturę Polski, ale jedynie powierzchownie. Nigdy nimi nie żyłam, nie oddychałam, nie znam również polskich obyczajów. W swoim ojczystym języku uczyłam się modlitwy i teraz w dalszym ciągu mogę modlić się po polsku. W tym języku zwracm się więc do Boga: rozmawiam z Nim, rozmyślam, raduję się Jego obecnością, wychwalam Go, płaczę, proszę, dziękuję, żalę się przed Nim, o wszystkim Mu opowiadam. W ten sposób modlę się jednak jedynie w samotności, u siebie w domu. W kościele, włączając się we wspólną modlitwę podczas nabożeństw, najczęściej modlę się po ukraińsku, czasami po rosyjsku.

Zupełnie niedawno spowiadałam się z tego, że do dzisiaj nie mogę przyjąć do końca nabożeństw odprawianych w języku ukraińskim, że ukraińskie kolędy nie rozgrzewają mojej duszy... Dlaczego tak się dzieje? Nie rozumiem. Przecież urodziłam się na Ukrainie, tutaj także urodzili się moi rodzice. Naukę w szkole pobierałam po ukraińsku. „Jem ukraiński chleb” – wyrosłam z tej ziemi.

W naszej rodzinie zawsze mówiło się na co dzień po ukraińsku. To piękny, melodyjny język, kiedyś przeze mnie ukochany. Zatem ze względu na miejsce urodzenia jestem Ukrainką. Tutaj przeżyłam całe swoje życie. Nigdy jednak nie przyjęłam obyczajów tego kraju ani jego kultury, nigdy nie wchłonęłam w siebie narodowego, ukraińskiego kolorytu. Nie działo się tak ze względu na moją dumę ani też ze względu na wrogość do Ukrainy czy też odrzucenie jej. Nie, ani trochę. Po prostu zawsze podświadomie czułam, że wszystko, co mnie otacza, nie jest „moje”. Czy zdawałam sobie z tego sprawę wcześniej? Tak. Czy cierpiałam z tego powodu? Tak.

A teraz siedzę przed maszyną do pisania z rosyjską czcionką. Bo tak się dzieje, że jeżeli chcę wyrazić jakąś myśl, mogę to zrobić jedynie po rosyjsku. Spowiedź zaczynam po polsku, ale bardzo szybko przechodzę na rosyjski. Złapałam się też na tym, że myślę po rosyjsku. Do otaczających mnie ludzi, gdziekolwiek się znajdę, zwracam się tylko po rosyjsku. Rozmawiam tak w drodze z kościoła do domu, w pracy, w tramwaju i autobusie, w sklepie, na bazarze – wszędzie tam mówię po rosyjsku, a więc w języku kraju, do którego nie żywię żadnych uczuć.

Ciekawe! Będąc człowiekiem określonej narodowości (o czym tak naprawdę jedynie wiem), urodziłam się, wyrosłam i żyję wśród ludzi innej narodowości, której nie przyjmuję jednak jako własnej. Do tego wszystkiego porozumiewam się z innymi i myślę w języku jeszcze innego narodu, który jest dla mnie w ogóle czymś obcym. Czy nie jest to więc jakieś „rozszczepienie”? A rozszczepienie to przecież nic innego jak schizofrenia.
I w tej właśnie schizofrenii żyję przez całe życie! Wydawałoby się: w czym problem, przecież wszyscy tak żyją. Jednak mój problem polega na tym, że ja to czuję i nic z tym nie mogę zrobić. Męczy mnie taki stan i odczuwam, że tak naprawdę należę do jakiejś nieznanej rzeczywistości.

Na modlitwie te swoje „rozszczepienie” oddawałam Panu Bogu, zwracając się do Niego w taki sposób: „Panie Jezu, jeżeli tak boleśnie to przeżywam, to dlaczego Ty ten ból dopuszczasz? Ukaż mi Boże, co chcesz mi pokazać przez ten ból”. Często zwracałam się do Boga z tą prośbą w swoich modlitwach i rozważaniach. I pewnego razu, kiedy w ciszy klęczałam przed Najświętszym Sakramentem, w swoim sercu odczułam, że naszą ojczyzną są niebiosa, a jedyny nasz Ojciec to ten, który jest w niebie, oraz że ja sama mam tam swego Ojca i swoją ojczyznę niezależnie od tego, kim jestem tutaj, na ziemi. I to jest piękne! To, co przeżyłam uświadomiwszy sobie tę prawdę, można porównać ze stanem dziecka, które znajduje się w sierocińcu, ale nagle odnajduje swoich rodziców i rzuca się w ich objęcia. Nie sposób tego opisać. Mogę jednak zaświadczyć, że Bóg naprawdę czasami dopuszcza trudne sytuacje tylko po to, by czegoś nas przez nie nauczyć.

 

Gdy z kościołów zrywano krzyże...

Czas już jednak rozpocząć opowieść o mojej babci. Wydawałoby się: cóż można o niej napisać? Zwyczajna, jak wszyscy. Maleńka, chudziutka, z rękami o żylastych palcach, które nigdy nie zaznały odpoczynku. Niczym szczególnym nie wyróżniała się spośród innych podobnych do niej staruszek zamieszkujących w Jarmolińcach. A przecież dla mnie wszystko było w niej nadzwyczajne. Wszystko, nawet imię. Na imię było jej bowiem Honorata. To rzadkie i piękne imię i, prawdę powiedziawszy, nie spotkałam w życiu żadnej innej kobiety, która by je nosiła. Zupełnie niedawno dowiedziałam się zresztą, że w Jarmolińcach zamieszkują teraz zakonnice ze zgromadzenia honoratek założonego przez św. Honorata. Ale to dotyczy teraźniejszości, a w czasach, w których babcia żyła, w Jarmolińcach nie było żadnego klasztoru. Stał tam jedynie kościół, którego fotografia, pochodząca jeszcze z czasów sprzed rewolucji, zachowała się u mnie aż do dziś. Wtedy zamieniono go w klub, w którym wyświetlano filmy, a w soboty i niedziele organizowano potańcówki przy dźwiękach „harmoszki”.

Moja mama urodziła się w 1910 roku, a więc jako mała dziewczynka zdążyła jeszcze posypać kwiatami drogę przed Jezusem Eucharystycznym, idąc w procesji na Boże Ciało. Opowiadała mi o tym później, zawsze przy tym płacząc. Jej bracia byli ministrantami, a najstarszy Staszek – zakrystianem. Z tego powodu zresztą został zamordowany. Działo się to w tych strasznych czasach, gdy ze świątyń zrywano krzyże, księży mordowano lub osadzano w łagrach, a przed kościołami palono ikony i święte księgi.

Babcia opowiadała mi, jak zrywano krzyż z jarmolińskiego kościoła. Pewnego dnia milicjanci spędzili pod kościół wszystkich mieszkańców wioski, by oglądali to „widowisko”. Na oczach zgromadzonych na dach świątyni wspiął się człowiek, który miał zerwać krzyż. Nie zdołał tego uczynić – zachwiał się, poślizgnął i spadł z dachu. Zginął. Mimo wszystko jednak krzyż został tego dnia zrzucony z dachu kościoła. Babcia opowiadała, że od jego upadku ziemia zadrżała w promieniu kilku kilometrów. To właśnie w tym dniu zastrzelono także najstarszego syna babci Staszka (babcia miała jedenaścioro dzieci, ale z nich wszystkich wiek dojrzały osiągnęła tylko jedna córka – moja mama. Troje dzieci babci zmarło podczas wielkiego głodu panującego na Ukrainie, inne zginęły w czasie I lub II wojny światowej).

Z opowiadań babci wiem, że w latach, w których zrywano krzyże z kościołów i rozprawiano się z kapłanami, milicjanci przeszukiwali również domy we wsi, próbując zdejmować ze ścian ikony i krzyże. Gdy weszli do chaty babci, ta oświadczyła, że mogą zastrzelić wszystkich, a ona i tak ikon ze ścian nie zdejmie. I – jak sobie przypominam – w naszym domu rzeczywiście zawsze na ścianach wisiały ikony, a na stole między nimi zawsze stał czarny, drewniany krzyż. Te ikony i ten krzyż babcia odziedziczyła po swojej babci. Teraz jedna z tych ikon wisi na ścianie pokoju moich wnuków, druga u mnie w domu, a krzyż stoi pośrodku mojego domowego ołtarzyka.

Żałuję teraz tego, że gdy babcia jeszcze żyła, tak mało rozmawiałam z nią o niej samej, tak mało zadawałam jej pytań. Ściśle mówiąc: nie pytałam jej w ogóle, a wiem o niej tylko to, co sama o sobie opowiadała. Nie było tego zbyt wiele, bo babcia była osobą małomówną, a jeśli już mówiła, wyrażała się krótko i lakonicznie. Zapamiętałam ją albo milczącą, zajętą jakąś pracą, albo modlącą się z jednego ze swoich licznych modlitewników albo z różańcem w rękach. A miała niezwykły różaniec, nie przypominający w niczym naszych współczesnych. Obejmował piętnaście tajemnic; był długi, z drewnianymi, pomalowanymi na czarno koralikami i uwieńczony czarnym, dużym krzyżem.

Babcia miała jeszcze biały, długi sznur, zakończony frędzlami. Pamiętam, że będąc małą dziewczynką, zawsze miałam ochotę się nim przystroić, ale babcia biła mnie po rękach, nie pozwalając go nawet dotykać. Wyjaśniała, że nie jest to zabawka, lecz poświęcona rzecz, przez którą została wpisana w pas świętego Franciszka. Tak właśnie mówiła: „Wpisana w pas św. Franciszka”. Nie rozumiałam tego zupełnie (dlaczego jej nie pytałam?!). Babcia polecała mi zawsze modlić się do św. Antoniego, ponieważ on jest patronem naszej rodziny i dla każdego z nas uczynił wiele cudów. O to także nie pytałam. Ach! Gdybym mogła dziś przenieść się w tamte czasy! Ileż mogłabym się od babci dowiedzieć! A tak jedynie się domyślam, że babcia najprawdopodobniej należała do III zakonu franciszkańskiego świeckich.

Gdy przeprowadzano spis powszechny (niestety, nie pamiętam roku, w którym się on odbył), w rubryce „wykształcenie” wpisano babci „niepiśmienna”. I faktycznie – gdy trzeba było coś podpisać, babcia zawsze stawiała krzyżyk. Jednak dużo i pięknie czytała – po polsku! Kiedyś w naszym domu było zresztą bardzo wiele nabożnych książek, ale po latach krwawego ateizmu i wojen u nas również – podobnie jak w domach innych wierzących – ocalało tylko kilka modlitewników. Gdy ktoś w Jarmolińcach umierał i nie było komu oddać jego książek i ikon, rozdawano je wierzącym w wiosce, w tym także i mojej babci. W ten sposób mam teraz niemało polskich książek, również i modlitewników. Rozlatują się ze starości, ale za nic nie zamieniłabym ich na nowiutkie dzisiejsze rosyjskie lub ukraińskie modlitewniki.

Nigdy nie widziałam, by babcia nosiła okulary. Do ostatnich dni życia (a żyła dziewięćdziesiąt osiem lat) czytała bez okularów. Od wczesnego dzieciństwa uczyła mnie czytać po polsku i chcąc, bym czytała ze zrozumieniem, prosiła, bym zawsze opowiedziała jej to, co przeczytałam.

Oczy pełne cierpienia

Niestety, w naszej rodzinie nie zachował się ani jeden egzemplarz Pisma Świętego (w latach powojennych zresztą w całych Jarmolińcach była tylko jedna, jedyna Biblia. Jej właściciel przynosił ją na niedzielne zgromadzenia modlitewne – o których za chwilę szczegółowo opowiem – i, nie wypuszczając jej z rąk, sam czytał wybrane przez siebie fragmenty). Jednak później, gdy gdzieniegdzie zaczęto otwierać kościoły i odprawiać nabożeństwa, odkryłam, że wiele usłyszanych w kościele fragmentów Pisma Świętego wydaje mi się znajomych. Słyszałam je wcześniej od babci. Były to pojedyncze zdania, wersety, a nawet całe fragmenty Biblii. Jak to się działo?

Zaczęłam to rozumieć znacznie później, już po śmierci babci. Odkryłam wówczas, że babcia nie tyle cytowała wprost Pismo Święte, co po prostu nim żyła. Na tym polegała jej znajomość Ewangelii: mogła z pamięci przytaczać całe fragmenty Pisma Świętego, ale przede wszystkim stosowała w życiu to, co w Piśmie nakazane. Babcia nie narzucała przy tym nikomu swojego punktu widzenia, nie pouczała, nie wzywała do tego, by naśladować jej przykład. Chociaż najprawdopodobniej nie zdawała sobie z tego sprawy, oddychała Ewangelią, na Ewangelii zbudowane było całe jej życie.

 

Podam przykład: gdy po raz pierwszy usłyszałam w kościele podczas nabożeństwa nakaz Chrystusa, by przyjąć cudzoziemca i nakarmić głodnego, nie pytałam: „Jak to zrobić?”, gdyż od wczesnego dzieciństwa widziałam, jak robiła to babcia. Gdy zakończyła się wojna, przez niemal całkowicie zniszczone Jarmolińce przechodziło wielu żołnierzy, powracających z frontu lub uciekinierów, kierujących się do swoich ojczystych stron. Byli to biedni, głodni, ponurzy i rozdrażnieni ludzie, często okaleczeni, z cuchnącymi ranami. Później, gdy z sybirskich łagrów zaczęto wypuszczać kapłanów, przez naszą wieś przechodzili także i księża. Nikt nie pytał, dokąd się udają. Zatrzymywali się na krótko w Jarmolińcach, nieco odpoczywali i podążali dalej. Mimo że wszystkim było wówczas ogromnie ciężko, i to również pod względem materialnym, nie pamiętam, by w naszej wsi, a także i w naszym domu, nie przyjęto i nie nakarmiono obcego.

W czasach, o których piszę, nasza rodzina składała się z trzech kobiet, z których każda reprezentowała jedno pokolenie. Była to moja babcia, która straciła męża i dziesięcioro dzieci, moja mama, której mąż również zginął na froncie, oraz ja. Nie będę jednak wspominać tych wszystkich trudnych spraw, które z taką żywością zachowały się w mojej pamięci. Chcę tylko powiedzieć, że w naszym domu nigdy nie padło zdanie: „Idźcie dalej, my sami nie mamy co jeść”. Chociaż często brakowało nam jedzenia, to przecież zawsze znajdowało się coś, czym mogłyśmy się podzielić: miejsce do spania i coś do okrycia. Babcia od dzieciństwa uczyła mnie opatrywać rany i przemywać je wywarami z rozmaitych leczniczych ziół. Być może właśnie stąd płynęło moje późniejsze zainteresowanie medycyną?

Zanim zobaczyłam księdza ubranego w szaty liturgiczne i odprawiającego w kościele Mszę świętą, poznałam księży, którzy wracali z zesłania i z łagrów. Milczeli, a jeśli mówili, to niewiele, powoli i cicho. Zamiast ust bowiem mówiły ich oczy pełne cierpienia, a zarazem łagodności i miłości. Właśnie takimi zapamiętałam ich na całe życie, a ich oczy żyją w mej pamięci aż do dziś.

Wiele dziesiątków lat później, gdy Pan obdarzył mnie bezcennym darem modlitwy, przeżywałam czasami stany, w których patrzyłam na Chrystusa Ukrzyżowanego. Umierał w udręce, rozpięty na ogromnym krzyżu, miotany przedśmiertnymi konwulsjami. Jego włosy były zlepione krwią, która ściekała Mu na twarz spod cierniowej korony, a całe ciało wyglądało jak ogromna, krwawa rana. Niżej pod krzyżem stał urągający Mu i pastwiący się nad Nim tłum. Wśród tego tłumu byłam i ja. Nagle nasze spojrzenia się spotykały. Jezus nie patrzył jednak w moje oczy, lecz w moją duszę. Jego spojrzenie kruszyło moje serce; w obliczu jedynego Niewinnego cierpiałam z powodu swoich win. W tym spojrzeniu był ból i cierpienie, ale także łagodność i... miłość.

Kiedy po raz pierwszy na modlitwie przeżyłam podobny stan, nie mogłam sobie przypomnieć, skąd znam oczy i spojrzenie Jezusa. I nagle jak błysk pojawiła się myśl: takie właśnie były oczy spotykanych w dzieciństwie księży, którzy przeszli przez łagry i zsyłki. To w ich oczach odbijało się równocześnie cierpienie i współczucie, ból i miłość, straszliwe upokorzenie i miłosierdzie. Trudno opisywać tych ludzi, trzeba ich było widzieć, odczuwać z nimi i współczuć im.

Właśnie współczucia uczyła mnie w tamte lata babcia. I to nie słowami, a uczynkami. Już we wczesnym dzieciństwie wszczepiła we mnie także szczególny stosunek do księży. Dzięki niej na całe życie pozostało we mnie przekonanie, że ksiądz – jako namiestnik Chrystusa na ziemi – jest szczególnym i świętym człowiekiem. Babcia uczyła mnie dogłębnego szacunku dla sług Chrystusa niezależnie od tego, jakimi byli ludźmi. Uczucie pewnego dystansu i głębokiego poważania zapadło we mnie głęboko i teraz jest mi bardzo ciężko (a nawet jest to niemożliwe) „przestawić się” na nowy styl odnoszenia się do kapłanów, który czasami obserwuję we współczesnym Kościele. Być może tak jak jest teraz, jest lepiej; być może dzieje się to z powodów, które można wyjaśnić. Być może. Nie wiem. Wiem tylko, że ja sama jestem konserwatywna aż do szpiku kości i niepoprawnie pod tym względem zacofana. Moje wnuki odnoszą się do księży już zupełnie inaczej. Wyjeżdżają z nimi na wycieczki, grają razem w piłkę.

Katakumbowe spotkania

Gdy w czasie nabożeństwa po raz pierwszy usłyszałam słowa Jezusa o tym, że należy błogosławić tych, którzy nas prześladują i modlić się za naszych wrogów, nie pytałam: „Jakże to tak?”. Te słowa mnie nie dziwiły, gdyż w dzieciństwie, dzięki mojej babci i wielu innym staruszkom podobnym do niej, widziałam, jak wcielają się w życie. Były one obecne w intencjach modlitw zanoszonych do Pana podczas naszych modlitewnych zgromadzeń, o których nie mogę nie opowiedzieć.

Od najwcześniejszego dzieciństwa aż do czasów, w których zaczęto znowu otwierać kościoły i odprawiać nabożeństwa, istniało w Jarmolińcach coś, co teraz nazywam „podziemnym okresem życia Kościoła katolickiego na Ukrainie”. Niezależnie bowiem od wszystkich prześladowań, zakazów, wypędzeń (o których napisano w ostatnim czasie wiele książek, opierających się zarówno na materiałach archiwalnych, jak i na zeznaniach bezpośrednich świadków i naprawdę nie mam zamiaru czegoś do tego dodawać), otóż niezależnie od wszystkiego, w naszym kraju nigdy nie przerwała się cieniutka „niteczka wiary”, nigdy nie wysechł jej „wątły strumyczek”.

Na własne oczy widziałam, jak to się działo i sama w tym uczestniczyłam. Ta „niteczka” trzymała się i żyła właśnie dzięki starym kobietom, a wśród nich także i mojej babci, gdyż wszyscy wierzący mężczyźni albo zostali rozstrzelani (jak nasz Staszek), albo przepadli bez śladu, albo, podobnie jak i inni walczący na froncie, nie wrócili z wojny. Z naszych modlitewnych zgromadzeń zapamiętałam tylko jednego, jedynego mężczyznę, staruszka nazwiskiem Czajkowski; tego samego, który był posiadaczem Pisma Świętego.

We wszystkie niedziele, niezależnie od pogody, ludzie zbierali się w chatach na modlitwę. Oczywiście wcześniej umawiali się, u kogo zbiorą się tym razem. W tym wszystkim zadziwiała jedna rzecz – mówiono na przykład: „W następną niedzielę zbierzemy się u Siedleckich”, chociaż wszyscy wiedzieli, że „Siedleccy” to jedna, jedyna staruszka. Tak więc zbierano się u Siedleckich, u Zilianowskich, u Tomaszewskich, u Maliszewskich, u Jasińskich... (Takie to były rodziny! Gdzie one się podziały?). My byliśmy „Garbolińscy”. Zawsze. Chociaż moja mama po wyjściu za mąż zmieniła nazwisko (a więc tym samym i ja nazywałam się inaczej), zawsze byliśmy i pozostajemy „z Garbolińskich”! Wydaje mi się, że mówiąc to, nie odczuwam dumy, ale zarazem świadomość tego, że wywodzę się „z Garbolińskich”, rodzi w moim sercu dziwną słodycz.

Do miejsca wyznaczonego na wspólną modlitwę ludzie starali się przychodzić pojedynczo, tak by nie zwracać niczyjej uwagi. Podczas zgromadzenia na ulicy zawsze dyżurowały osoby (często były to dzieci), które gdy tylko zauważyły coś podejrzanego, natychmiast dawały o tym znać modlącym się. Gdy taka informacja dotarła do zebranych, modlitwa od razu się wyciszała, a śpiewy całkowicie milkły. Tak było aż do ustąpienia niebezpieczeństwa i „przejaśnienia horyzontu”. Z miejsca spotkania ludzie rozchodzili się także pojedynczo lub najwyżej dwójkami, i to nie naraz, lecz w pewnych odstępach czasu.

 

Gospodyni, w której domu spotykaliśmy się na modlitwie, nakrywała stół białym obrusem i stawiała na nim krzyż. Modlitwa zawsze odbywała się przy świecach, chociaż w tamtych czasach były one ogromnie drogie
i trudno dostępne. Spotkanie rozpoczynało się od tego, co teraz w Kościele nazywa się modlitwą wiernych, a mianowicie wszyscy mówili, o co proszą Boga. Jakież to prośby były wówczas zanoszone!

Żelazną zasadą było, że na samym początku modliliśmy się, dziękując Bogu za to, że pozwolił nam jeszcze raz zebrać się na modlitwie, że nikt i nic nam w tym nie przeszkodziło. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że to właśnie w tamtym okresie, gdzieś w głębi mojego serca, wyryła się świadomość, że naprawdę zawsze trzeba dziękować Bogu za to, co od Niego otrzymaliśmy. Zarówno za to, co radosne, jak i za to, co trudne; za sukces i powodzenie, ale także za porażki i cierpienie. Nikt nie pouczał mnie o tym słowami, ale ponieważ od dziękczynienia zaczynały się nasze „katakumbowe spotkania”, dlatego też konieczność dziękowania zapadła we mnie bardzo głęboko. Jeśli dziś mówię: „Niech będzie wola Twoja, Panie” albo „We wszystkim wola Pana” – to mam świadomość, że te słowa także pochodzą z tamtych czasów.

Podczas każdego bez wyjątku spotkania prosiliśmy też Boga, by w naszym kraju zmartwychwstała wiara chrześcijańska, by wierzącym oddano kościoły i by kapłani w otwarty sposób mogli przepowiadać Ewangelię.
I teraz, gdy na naszych oczach dokonuje się to wszystko, o co prosiliśmy, ze łzami w oczach dziękuję Panu za nasze babcie, których modlitwy i łzy stały się maleńką kroplą w morzu wszyskich modlitw wysłuchanych w niebiosach. To one zachowały przez te wszystkie straszne lata wiarę i przekazały ją nam. Jedną z intencji mszalnych, często teraz przeze mnie zamawianych, jest więc dziękczynienie Bogu za to, co czyniły nasze babcie.

W ciągu tych lat modliliśmy się też stale o to, by Bóg przebaczył tym, którzy Go prześladują i którzy uczestniczą w prześladowaniach wierzących i duchowieństwa. Prosiliśmy, by się opamiętali i zwrócili ku Niemu. Sens tych próśb dotarł do mnie znacznie później, gdy podczas jednego z nabożeństw usłyszałam przeczytane przez kapłana słowa o konieczności modlitwy za nieprzyjaciół. Jakbym nagle przejrzała! Te słowa głęboko mną wstrząsnęły, gdyż na własne oczy widziałam, w jaki sposób stawały się życiem.

Od wczesnego dzieciństwa babcia uczyła mnie, bym nigdy nikogo nie przeklinała. Wyjaśniała mi to w sposób bardzo prosty, mówiąc, że każde wypowiedziane przeze mnie przekleństwo, niezależnie od tego, ku komu było kierowane, wcześniej czy później powróci do mnie albo do moich dzieci. I faktycznie, od tamtego czasu doświadczam czegoś w rodzaju lęku przed przekleństwami. Teraz staram się to samo wyjaśnić moim wnukom.

Podczas każdego ze spotkań modlitewnych modliliśmy się też za księży – tych, którzy zmarli, i tych, którzy zostali zamordowani. Prosiliśmy także za tych, którzy pozostali wśród żywych – by Bóg obdarzył ich siłą i darem męstwa na ich dalszą pracę duszpasterską; by się nie załamywali i nieśli ludziom Boże światło. Zanosiliśmy też – w te okropne lata –  modlitwy o nowe powołania kapłańskie.

Oczywiście, każdy z obecnych na modlitwnym spotkaniu prosił również w intencji swoich bliskich: zaginionych, zamęczonych. Modlono się za nich bez narzekania, opłakiwania, lamentów i przeklinania. Gdy teraz wspominam słyszane wówczas prośby, wręcz poraża mnie jeden szczegół – często kończyły się one słowami: „Do naszego spotkania z nimi w królestwie niebieskim”. Modlący się byli przekonani, że ci, którzy odeszli, są w już królestwie niebieskim i że oni sami także tam trafią. Na pewno ten zwrot wyrażał ich silną wiarę. Nie wiem, ale w tamtych czasach przyjmowałam takie słowa jako coś oczywistego, jako coś, co się samo przez się rozumie. Nigdy nie miałam wątpliwości, że tak właśnie się stanie i nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Podczas pogrzebu mojej babci, a potem mojej mamy, jeszcze przed opuszczeniem wieka trumny, całowałam je w czoło i mówiłam: „Do zobaczenia”, nie wątpiąc ani przez moment, że nasze spotkanie (oczywiście po przejściu przez czyściec) dojdzie do skutku w niebie.

Właśnie podczas spotkań modlitewnych, a także podczas modlitw w trójkę z babcią i mamą nauczyłam się wielu pieśni, modlitw i litanii. Śpiewaliśmy bowiem wtedy mnóstwo pieśni związanych z różnymi okresami roku liturgicznego i z różnymi świętami. A o naszych polskich kolędach nie mogę wspominać inaczej, jak tylko opłakując tę tradycję, która bezpowrotnie przeminęła. Znaliśmy mnóstwo kolęd. Wspomnienia o nich tak bardzo rozgrzewają moje serce! Wspomnienia! Właśnie dlatego, chociaż dzisiejsze kolędy ukraińskie lub rosyjskie śpiewam wspólnie z innymi, to właściwie tylko je „wykonuję”. Nie „czuję” ich. Nie dość, że wszystkich jest zaledwie dziesięć, to jeszcze na dodatek w ciągu całego okresu Bożego Narodzenia śpiewa się wciąż jedne i te same. Być może są piękne, nie wiem. Żal mi tylko, że moje wnuki nie znają naszych polskich kolęd, ich ciepła, czułości i serdeczności, ich różnorodności i delikatności – wszystkiego tego, co w nich się znajduje, a co tak nasycało i rozgrzewało moje odległe, piękne i bezpowrotnie minione dzieciństwo i młodość.

Gdzie podziały się wszystkie śpiewane wówczas pieśni? Gdzie podziały się nasze kolędy? Nawet jeśli uda mi się znaleźć na nabożeństwie prowadzonym w języku polskim (tak właśnie – „uda się znaleźć”, gdyż w dni powszednie wszystkie nabożeństwa po polsku odprawiane są wcześnie rano, a więc ktoś, kto pracuje, nie może w nich uczestniczyć), to żelazną zasadą jest, że śpiewa się na nim wciąż jedne i te same pieśni. Wydawałoby się: jakież to ma znaczenie? Dla mnie ma. Pamiętam z lat nie tak bardzo przecież odległych, że gdy do nas do Kijowa przyjeżdżał ksiądz z Odessy, ojciec Tadeusz Goppe (działo się tak przez kilka lat, ponieważ w Kijowie nie mieliśmy swojego stałego księdza), dobieraliśmy pieśni w ten sposób, by odpowiadały danemu dniowi w kalendarzu liturgicznym i czytanej w ten dzień perykopie ewangelicznej oraz temu, co działo się na ołtarzu. Dbaliśmy też o to, by podczas przebywania ojca Tadeusza w Kijowie jedna i ta sama pieśń nie była śpiewana więcej niż jeden raz.

Rozumiem oczywiście, że to, co piszę tutaj o pieśniach, bardzo łatwo może zostać skrytykowane i odrzucone. Jednak nasze pokolenie, pamiętające ojca Tadeusza, darzące go sympatią i tęskniące za nim, wspomina odprawiane przez niego Eucharystie z wielką wdzięcznością i głębokim szacunkiem. Ojciec Tadeusz, przyjeżdżając do nas, wiele nas uczył i wiele nam dawał. Wśród tego, co nam ofiarował, były także i pieśni. Dziś wszystko stało się już przeszłością, ciekawe tylko, że nie zmieniły się zarówno teksty, jak i melodie tych pieśni, które pamiętam jeszcze z dzieciństwa.

Łańcuch pokoleń

Pisząc te słowa, nagle i nieoczekiwanie uświadomiłam sobie ogromne dobro, którym obdarował mnie Pan – to, że urodziłam się w rodzinie katolickiej, w takich a nie innych czasach, i że moje dzieciństwo i moja młodość przeszły dokładnie tak, a nie inaczej... Nie potrafię opisać stanu związanego z odkryciem tego dobra i przepełniającej mnie wdzięczności.

Słowo „zgromadzenie”, którego kilka razy użyłam, pojawiło się w mojej głowie teraz, podczas pisania. Nigdy nie używaliśmy takiej nazwy dla naszych spotkań. Mówiliśmy: „Zbieramy się na różaniec”, „Idziemy na różaniec”, „Zapraszamy na różaniec”. Podczas tych spotkań bowiem, oprócz wstępu, o którym pisałam powyżej, modliliśmy się na różańcu. W każdą niedzielę odmawialiśmy cały różaniec, wszystkie piętnaście tajemnic. We wszystkie te lata różaniec nas jednoczył – i to nie tylko między sobą. On wiązał ze sobą pokolenia, jednoczył przeszłość i przyszłość.

Jakiś czas po śmierci mojej mamy miałam zadziwiający sen. Dwie śnieżnobiałe ręce, w których od razu rozpoznałam ręce mamy, podawały mi piękną, białą tacę. Na tacy leżał różaniec mojej babci. Rozpoznałam go dokładnie, chociaż jej różaniec był czarny, a ten śnieżnobiały. We śnie zrozumiałam, że mama przekazuje mi różaniec babci. Mimo że nie wypowiedziała przy tym ani jednego słowa, pojęłam wszystko. Wzięłam różaniec w swoje ręce i przebudziłam się. Nie otwierałam jednak oczu, nie poruszałam się, gdyż to, co zobaczyłam, wywarło na mnie wielkie wrażenie.

 

I wtedy właśnie przyszło wytłumaczenie snu: zrozumiałam, że różaniec mojej babci związał nie tylko trzy pokolenia naszej rodziny – on związał między sobą także pokolenia żyjące obecnie, w czasach, które są tak ciężkie i tak ciekawe. Wówczas odkryłam, iż podarowany mi różaniec nie został ofiarowany jedynie mnie samej, a wręcz przeciwnie: powinnam go przekazać dalej. Dlatego też teraz, jeśli tylko mam taką możliwość, staram się modlić na różańcu razem z wnukami.

To dziwne, ale z tego łańcucha pokoleń związanych różańcem jakby wypadało ogniwo rodziców. Moja mama, chociaż była wierząca, nie wprowadziła mnie w wiarę, uczyniła to babcia. Mój syn i synowa także chodzą do kościoła, spowiadają się i przystępują do komunii. Jednak w naszej rodzinie, nie wiedzieć dlaczego, znowu wiąże się ogniwo „babcia – wnuki”, gdyż na różańcu, jak wspomniałam, modlę się głównie z wnukami. Różaniec cementuje dziś wiarę w naszych rodzinach w taki sam sposób, w jaki w tamtych latach zachowywał naszą wiarę. W modlitwie różańcowej tkwi naprawdę ogromna moc.

Pamiętam z czasów wczesnego dzieciństwa, że babcia wszczepiła także w naszej rodzinie głęboki szacunek do nabożeństw: Drogi Krzyżowej i Gorzkich Żalów. Czasami na te nabożeństwa przychodzili do nas inni, ale najczęściej odprawiałyśmy je same: Drogę Krzyżową w piątki, a Gorzkie Żale w środy. Naprawdę dziwię się teraz, skąd wówczas wiedziano, kiedy zaczyna się Wielki Post albo kiedy wypada Wielkanoc. A jednak zawsze było to wiadome. To także swego rodzaju „tajemnica wiary”.

Zapach tamtych świąt

Wspomnienia dotyczące tamtych lat byłyby niepełne, gdybym nie opisała krótko (chociaż dla mnie „krótko” to prawie „niemożliwie”) rodzinnych tradycji. One także związane są z osobą mojej babci.

Babcia żarliwie i z troską zachowywała świąteczne tradycje. Dzięki niej wszystkie wielkie święta naprawdę napełnione były „świątecznym duchem”, każde święto duchem sobie właściwym. W ten sposób w mojej pamięci na zawsze pozostała nie tylko pamięć o danym święcie, ale także jego zapach.

Zapach Bożego Narodzenia to był zapach choinki i siana. Razem z mamą szukałyśmy w lesie choinki. Gdy znalazłyśmy odpowiednią, wnosiłyśmy ją do chaty obsypaną śniegiem. Jakże ona pachniała! Same robiłyśmy także ozdoby choinkowe: czapeczki i koszyczki z papieru, do których sypało się orzeszki i drobne cukierki. Wieszałyśmy na choince jabłka, orzechy i pierniki, które piekłyśmy same w piecu. Wykonywałyśmy zabawne ludziki ze skorupek od jajek. Naprawdę, nigdy później nie widziałam tak pięknych i tak uroczych zabawek choinkowych.

W Wigilię Bożego Narodzenia najpierw pokrywało się stół sianem, a na nim kładło się obrus z surowego lnianego płótna. Na środku stołu stała makutra z kutią, a dookoła wszelkie postne dania, których według tradycji miało być dokładnie dwanaście i które jadło się tylko drewnianymi łyżkami. Cała podłoga w chacie zasłana była sianem. W wieczór wigilijny rozpalało się także bardzo mocno w piecu, ponieważ w Boże Narodzenie nie wolno było w nim palić. W tym dniu, tak samo jak i w Wielkanoc, chleba nie kroiło się nożem. Babcia łamała go rękami, po czym rozdawała nam. Ten święty wieczór zawsze rozpoczynał się od pojednania: podając sobie małe kawałki chleba otrzymanego z babcinych rąk, prosiliśmy siebie nawzajem o przebaczenie wyrządzonych krzywd. Później, gdy pojawiły się już opłatki, dzieliliśmy się wtedy opłatkiem.

Potem następowała wspólna modlitwa. Następnie babcia zaczynała jeść kutię, a po niej do makutry siadałyśmy ja i mama. Po kolacji mama i ja zanosiłyśmy samotnym staruszkom zawczasu przygotowane paczuszki z wieczerzą oraz modliłyśmy się i kolędowałyśmy razem z nimi. Gdy wracałyśmy do domu, do północy nie kładłyśmy się spać, oczekując narodzin Dzieciątka. Czekając, przez cały czas śpiewałyśmy kolędy. Były to tak bardzo radosne i szczęśliwe święta!

Nigdy nie szłam do szkoły 25 grudnia. Ale w ostatniej klasie, na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, zostałam wezwana do gabinetu dyrektora. Dyrektor rozpoczął ze mną ciekawą rozmowę. Na wstępie powiadomił mnie, że ze względu na moje dobre wyniki w nauce, mam na zakończenie roku otrzymać złoty medal. Podkreślił jednak, że ta nagroda wyraża nie tylko sukcesy w nauce, ale jest również odbiciem ideologicznej dojrzałości ucznia, a co do mojej dojrzałości istnieją poważne zastrzeżenia. I postawił warunek: albo przyjdę 25 grudnia do szkoły, albo nie otrzymam medalu.

Cóż było robić? Tak bardzo chciałam otrzymać tę nagrodę! Nie miałam możliwości studiowania, a medal pozwalał mi wyjechać do miasta i kontynuować naukę na na wyższej uczelni, gdyż w tamtych czasach medalistów przyjmowano na studia bez egzaminów i poza konkursem. Pamiętam, że dyrektor zakończył swoją przemowę słowami: „Wybieraj, medal albo Bóg! Idź i przemyśl to, co powiedziałem”. Odpowiedziałam: „Nie muszę się namyślać – Bóg!”. Naprawdę nie potrzebowałam zastanawiać się nad odpowiedzią. Dzięki babci w mojej świadomości i podświadomości tkwiło głębokie przekonanie, że jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystkie pozostałe rzeczy są na właściwym miejscu.

I w ten sposób 25 grudnia, będąc uczennicą ostatniej, maturalnej klasy, także nie poszłam do szkoły. Przez cały dzień radośnie śpiewałyśmy w domu kolędy. Oczywiście, nikomu nie mówiłam o mojej rozmowie z dyrektorem, bo po co psuć święto? Powiedziałam o tym jedynie mojemu spowiednikowi, którym był ojciec Jan Olszański. Ojciec nie komentował tego wydarzenia w żaden sposób, ale po Mszy świętej poprosił, bym do niego podeszła. Dał mi do przeczytania książkę: Quo vadis Henryka Sienkiewicza. Była to pierwsza książka o Bogu, którą przeczytałam (nie licząc oczywiście modlitewników). A złoty medal mimo wszystko otrzymałam!

Minęło kilkanaście lat. Wyjechałam z Jarmoliniec, ukończyłam studia, a później pracowałam w Kijowie. Co rok jednak przyjeżdżałam do mojej rodzinnej miejscowości na grób babci, najpierw z mamą, a po jej śmierci – sama.
Podczas jednego z takich pobytów w Jarmolińcach spotkałam się z dyrektorem szkoły, do której kiedyś chodziłam. Był już staruszkiem, od wielu lat na emeryturze. Pod koniec miłej pogawędki zapytał mnie, czy pamiętam naszą rozmowę sprzed lat. „Oczywiście, że pamiętam” – odpowiedziałam. „A wiesz, o czym ja wtedy pomyślałem? – zapytał dyrektor. – Że masz osobowość”. „To nie była sprawa mojej osobowości – zaprzeczyłam – ja po prostu dałam świadectwo o obecności Boga w moim życiu”. Po dłuższej ciszy, która zapadła po tych słowach, staruszek odezwał się ponownie: „Jesteś więc szczęśliwa...”.

„Dla Boga nie ma nic niemożliwego” – mówiła często moja babcia, a teraz ja powtarzam to swoim wnukom, popierając swoje słowa wieloma dowodami Jego działania w moim życiu. Panie! Bądź błogosławiony na wieki za wszystkie Twoje dzieła!

Mogłabym jeszcze wiele pisać, ale teraz chciałabym dłużej porozmawiać ze swoim Panem... Amen.

Tłumaczyła Lucyna Słup

Anna Stretowicz-Garbolińska (1937-2010), ukraińska lekarz psychiatra, z pochodzenia Polka.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Wspomnienia z trudnych czasów
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.