Zacisze plebanii w Green Grove kryje w sobie mroczną tajemnicę.
Młody ksiądz, Herman Hoffman, znajduje się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
A może wręcz przeciwnie?
Decyduje się ujawnić prawdę o molestowaniu nieletnich, wbrew próbom zatuszowania skandalu przez miejscowy Kościół. Przerwanie milczenia rozpętuje prawdziwe piekło...
Czy było warto?
Ron Rolheiser OMI
Publishers Weekly
Andrew M. Greeley, ur. w 1928 r. w Oak Park w Stanach Zjednoczonych, ksiądz katolicki, socjolog, pisarz i dziennikarz. Autor ponad 50 bestsellerowych powieści i około 100 innych książek, które doczekały się tłumaczeń na kilkanaście języków. Publikuje w Chicago Sun-Times, National Catholic Reporter i The New York Times.
Słowo Autora
Plains City oraz hrabstwo i archidiecezja o tej nazwie nie istnieją w Bożym świecie, lecz wyłącznie w moim. Podobnie wymyślone zostały wszystkie postaci biskupów i księży oraz świeckich mieszkańców archidiecezji. Choć opisane przypadki seksualnego wykorzystywania w Plains City przypominają rzeczywiste wydarzenia, ich podobieństwo spowodowane zostało zasmucającą nieumiejętnością stawienia przez Kościół czoła problemowi, nie mogą one zatem służyć za dowód, że pisałem o jakiejś konkretnej diecezji w świecie rzeczywistym.
Jednakowoż wszystkie opisane w powieści wydarzenia miały miejsce w tej czy innej części Stanów Zjednoczonych, włącznie z zamykaniem osób podnoszących alarm jak Herman Hugo Hoffman w szpitalach psychiatrycznych. Nikt też nie może powiedzieć, iż zarysowany tu obraz kurii jest przesadzony. Może nie jest do końca typowy, ale w całym kraju znajdzie się wiele podobnych. Wątpiących, czy tego typu rzeczy mogą się zdarzać, odsyłam do książki wydanej przez „The Boston Globe” lub raportu wielkiej ławy przysięgłych hrabstwa Suffolk. Mimo więc fikcyjnej scenerii, zarówno koszmar wykorzystywania seksualnego młodzieży przez ludzi, do których wierni zwracają się per „ojcze”, jak i śmiertelna cisza, jaką okrywają je władze Kościoła, są prawdziwe.
Dane statystyczne cytowane przez doktora Liama Shannona oparte zostały na przeprowadzonych przeze mnie badaniach, których wyniki przedstawiłem w pracy zatytułowanej Priests (University of Chicago Press, Chicago Il. 2004).
Uniwersytet Hermana Hugo Hof mana zajmuje w moim świecie podobną pozycję, co w świecie Bożym instytucja zwana przez mojego szacownego kolegę, Stanleya Liebersona – University of South Cook County, jednak postaci zaludniające uniwersytet wymyślony przeze mnie nie były wzorowane na kimkolwiek z realnie istniejącej instytucji.
Mam też świadomość, że w Bożym świecie mianem Stanu Prerii określa się Illinois; w moim świecie jest inaczej.
Rozdział I
– Już ty długo nie ponosisz koloratki, Herman!
Rozejrzałem się dookoła, szukając źródła nosowego świstu. Wreszcie spojrzałem w dół i prawie o stopę poniżej wysokości mego wzroku ujrzałem szczurzą twarz Josha Reynoldsa. Byłem zmęczony przesłuchaniem w roli świadka i wciąż jeszcze czułem związane z tym napięcie, palnąłem więc coś, czego pewnie nie powinienem był mówić:
– Nie, Josh, kiedy sprawa dobiegnie końca, ty zamienisz swój elegancki garniturek na więzienny kombinezon.
Potem dostrzegłem Todda Sweeneya, wysokiego, prostego chłopaka o wynędzniałej twarzy, świecących pustką oczach i długich, rozczochranych włosach. Miał zaledwie dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata, ale wyglądał o czterdzieści lat starzej, jak człowiek, który spędził życie w więzieniu czy może wręcz w obozie koncentracyjnym. Dziesięć lat temu był najzdolniejszym dzieciakiem w swojej klasie i uroczym młodym człowiekiem o wspaniałych perspektywach. Teraz jest złodziejem, narkomanem i bezdomnym włóczęgą. Kolejne dzieło Lenny’ego Lucyfera. Ten zawsze niszczył wszystko, co najlepsze.
Archidiecezji postawiono przynajmniej dwadzieścia zarzutów. Aż dziwne, że tylko tyle.
– Cześć, Toddy – powiedziałem, wyciągając rękę.
– Dzień dobry – uścisnął mi dłoń, niewyraźnie się uśmiechając.
– Ty cholerny, kłamliwy łajdaku! – zobaczyłem doktora Sweeneya, małego, łysego mężczyznę o purpurowej twarzy, który zbliżał się do nas w szybkim tempie. – Precz od mojego syna! Nie dosyć go już skrzywdziłeś?!
– Niech ksiądz nie zwraca na niego uwagi – powiedział Toddy, ze znużeniem wzruszając ramionami. – Zawsze był dupkiem… Dzięki, że próbował ksiądz pomóc.
Doktor Sweeney walił swoimi małymi piąstkami w moją klatkę piersiową.
– Zostaw go w spokoju! Wsadzę cię za kratki, zanim jeszcze cała ta sprawa się skończy, pierdolony pedale!
Zaczęły się wokół nas gromadzić hieny z mediów.
Powinienem był się odwrócić i odejść, ale znowu krew mnie zalała i znowu powiedziałem coś, czego nie powinienem był powiedzieć:
– Raczej spotkamy się w sądzie za zniesławienie!
Natychmiast pożałowałem swoich słów. Ksiądz nie powinien rzucać takich gróźb. Odwróciłem się i odszedłem, ale było już za późno.
Gdy tylko opuściłem salę rozpraw, dopadła mnie dziennikarka z lokalnych wiadomości, podstawiając mi pod same usta mikrofon.
– Dlaczego zdecydował się ksiądz zaatakować własną archidiecezję?
– Zostałem wezwany do złożenia zeznań, ponieważ byłem naocznym świadkiem przestępstwa. Pod przysięgą zaś zobowiązany jestem mówić tylko prawdę.
– Czy nie uważa ksiądz, że jest to próba zarobienia pieniędzy na ataku na Kościół?
– Bez względu na to, jakie są motywy tych działań, chodzi o to, czy Todd Sweeney został zgwałcony przez księdza, który w przeszłości często bywał przenoszony przez arcybiskupa.
Ruszyłem w kierunku wyjścia. Ale zaraz osaczył mnie reporter z ogólnokrajowej stacji.
– Ilu jest w archidiecezji księży podejrzewanych o molestowanie seksualne?
– Bardzo niewielu… Może dziesięciu… Najwyżej piętnastu na czterystu pięćdziesięciu ogółem. Większość księży nie dopuszcza się molestowania. Niestety, tych niewielu wystarczy, żeby wszystkim przypięto łatkę, zwłaszcza że kuria nieustannie ich przenosi, co pozwala im wciąż na nowo popełniać te czyny.
– Dlaczego inni księża nie mówią o tym problemie tak otwarcie jak ksiądz?
– Nie zostali wezwani do złożenia zeznań.
– Myśli ksiądz, że milczą z poczucia lojalności wobec Kościoła i swoich współbraci w kapłaństwie?
– Nie wiem.
Oczywiście, że wiedziałem. Milczenie moich braci kapłanów było równie nieodpowiedzialne jak polityka przenoszenia księży pokroju Lenny’ego.
Podeszła do mnie młoda kobieta w rogowych okularach, z wielkim notesem.
– Jestem z „The Drover” – poinformowała mnie. „The Drover” był gazetą skrajnie katolicką. – Czy nie uważa ksiądz, że czas już na uzdrowienie tego kryzysu?
– Jak najbardziej. Uzdrowienie jednakże nie dokona się inaczej jak tylko na drodze prawdy.
– Czy nie byłoby lepiej, gdyby Kościół przyznał się, iż popełnił błąd, wyświęcając w ostatnich latach wszystkich tych homoseksualistów?
– Wielu z oskarżonych zostało wyświęconych dużo wcześniej, zanim Kościół zaczął wyświęcać gejów niemal jawnie demonstrujących swoje upodobania. Większość mężczyzn o takich skłonnościach, większość księży-homoseksualistów, nie dopuszcza się molestowania. Nie sądzę więc, by to oskarżenie pomogło we wspomnianym uzdrowieniu.
– A co może pomóc?
– Prawda.
Omal nie dodałem „i nowy biskup” – byłby to fatalny błąd.
Dziennikarz z działu religijnego „Plainsman and Gazette” wykrzykiwał za mną:
– Czy obawia się ksiądz poniedziałkowego przesłuchania przez stronę przeciwną?
– Ani trochę. Będę po prostu mówił prawdę.
Musiałem jeszcze znieść atak ze strony dwojga innych reporterów. Pierwsza była siostra zakonna (albo eks-siostra zakonna – trudno je czasem odróżnić…) pracująca dla „National Catholic Inquirer”.
– Czy nie sądzi ksiądz, że broni stanu, który rozkłada się od wewnątrz?
– Co pani ma na myśli?
– Stan kapłański złożony z samych mężczyzn żyjących w celibacie.
– Skąd mam to wiedzieć? Nie należę do społeczności, która się rozkłada.
Wreszcie podszedł do mnie Timothy Hawkins z „Prairie Reader” – tygodnika, który jako pierwszy wyśledził sprawę Lenny’ego Lyona, po nim zaś wątek ów podjęły stacje telewizyjne.
– Słówko nieoficjalnie, Hugh?
– Jasne.
– Jaki naprawdę był Lucyfer?
– Bardzo utalentowany, Boże zmiłuj się nad nim, błyskotliwy, czarujący, pracowity. Wszystkie dzieci w szkole i ich rodziców znał po imieniu. Codziennie miał lekcje, rozmawiał z dzieciakami na boisku szkolnym, opowiadał im wspaniałe historie. Mógłby być wzorem proboszcza. Myślę, że został księdzem właśnie po to, żeby móc pracować z dziećmi.
– I żeby móc je gwałcić?
– Nie. Nie sądzę, żeby taki miał zamysł. Niestety, ich obecność szalenie go podniecała. Opierał się swoim skłonnościom najlepiej, jak potrafił, ale z czasem pociąg seksualny okazał się zbyt silny i… poniosło go.
– Odwiedziłeś go przed śmiercią?
– Tak.
– Wykazywał skruchę?
– Nie mnie to osądzać. Cały czas utrzymywał, że stawiane mu zarzuty nie są prawdziwe.
– Kłamał?
– Nie wiem.
– Oczywiście był… „miękka rąsia”?
– O, miękki to on nigdy nie był. Już w seminarium odnosiło się wrażenie, że dręczenie innych sprawia mu przyjemność. Później okazało się, że płeć dręczonego nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Przy drzwiach wyjściowych czekali już na mnie Kathleen i Liam Shannonowie. Jak zawsze, na widok mojej dawnej ukochanej, ze wzruszenia i pożądania poczułem ucisk w gardle. Miała na sobie pastelową, niebieską sukienkę z krótkim rękawem, trójkątnym dekoltem i białym paskiem. Z łatwością można się było domyślić pod nią pięknego ciała i kształtnych piersi.
Westchnąłem w duchu.
– Zabieramy księdza na kolację – zarządził Liam. – Z pewnością chętnie pokrzepisz się smacznym, grubym stekiem i małym łyczkiem czegoś mocniejszego?
Ucisk w gardle minął. No, prawie. Zazwyczaj mija. Przeważnie…
Błyskawice w oczach i zmarszczka na czole Kathleen podpowiadały mi, że jest w gniewnym nastroju. Teraz zdarzało jej się to znacznie rzadziej, niż kiedy byliśmy dziećmi.
– Twojej żonie też przydałby się łyk albo dwa czegoś mocniejszego.
– Myślisz, że nie zauważyłem?
Błyskawice znikły i Kathleen roześmiała się. Ale burza mogła nadejść później – i to w postaci tornado.
– Byłeś wspaniały, Huey! – powiedziała, ściskając mnie lekko za ramię.
Z podupadającej greckiej świątyni z czerwonej cegły, na jaką wyglądał stary budynek sądu okręgowego, wyszliśmy wprost w piękny, wiosenny dzień na prerii: bezchmurne, błękitne niebo, delikatne słońce, drzewa całe w pąkach i pierwsze kwiaty – wszystko to obiecywało, że zima naprawdę już wreszcie się skończyła. Na prerii jednak obietnica taka bywała często fałszywa.
– Jako ekspert od mowy ciała – zauważył Liam Shannon – powiedziałbym, że zadałeś im dzisiaj bobu i wcale nie przyszło ci to z trudem.
Poprowadzili mnie przez park Rutherforda B. Hayesa do nowego drapacza chmur – siedziby Prairie County Bank, gdzie na samej górze mieścił się najbardziej ekskluzywny lokal w mieście. Zacząłem gwizdać It might as well be spring. Kathleen przyłączyła się swoim pięknym sopranem i śpiewaliśmy tak przez chwilę jak niegdyś w moim domu rodzinnym na preriach, gdy byliśmy po prostu przyjaciółmi, na których prawa wieku dojrzewania nie odcisnęły jeszcze swego piętna. Liam nucił do wtóru i przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz zaczniemy tańczyć. Gdyby tylko zobaczyła nas wówczas któraś z dziennikarskich hien…
W westybulu Plainsmen Club widniał portret Dzikiego Billa Hickoka. Od czasów Dzikiego Zachodu minęło już, co prawda, ponad sto lat, ale to niezbyt wyrafinowane miasto nadal hołubiło mity i legendy dotyczące jego przeszłości. No i dobrze. Rzeźnie, elewatory zbożowe, dworzec towarowy za rzeką oraz autostrada międzystanowa dowodziły – o ile jakikolwiek dowód byłby jeszcze potrzebny – że miasto wciąż utrzymywało się z tego, co dostarczały równiny.
Ciężkie, czerwono-brązowe draperie zwisały po obu stronach otwartych drzwi. W oddali połyskiwały w zachodzącym słońcu pola pszenicy w zimowej szacie. Pod nami rozciągał się miejski rynek – w najmniejszym stopniu nieporuszony konfliktami minionego dnia: świątynia mormonów, gmach sądu, siedziba loży masońskiej, katedra, River Bank (zwany niegdyś Bankiem Wołżańskim) – zbyt oszczędny, by wystawić sobie drapacz chmur – oraz zniszczony, dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły, mieszczący biura wydawnictwa „Plainsman and Gazette”.
Dwa, czasem trzy dni w tygodniu Liam przyjmował pacjentów w swoim gabinecie mieszczącym się kilka pięter niżej i zjadał lunch w klubie, gdyż – jak twierdził – było tu „spokojnie i zawsze znalazła się butelka słodowej whiskey, żebym mógł wypić maleńki łyczek dla ukojenia nerwów. Psychiatria to ciężki kawałek chleba. Ciężki…” – mawiał.
Dla Liama, inaczej niż dla większości Irlandczyków – a niegdyś także dla jego atrakcyjnej, rudowłosej żony – maleńki łyczek był rzeczywiście maleńkim łyczkiem.
– Nie znoszę sędziego Sturma – w oczach Kathleen przyczaiło się tornado, gotowe w każdej chwili wybuchnąć i przetoczyć się po sali restauracyjnej, niszcząc jej błogi spokój. – To wredny, nikczemny, skorumpowany, stary…
– Szwab! – dokończyłem za nią.
Kathleen wybuchnęła śmiechem. Jej mąż z aprobatą pokiwał głową.
– Ładne zagranie, Huey!
– Chodzi mi o to – kontynuowała Kathleen – że lepszy sędzia nie mógł się archidiecezji trafić. Sturm jest w zarządzie dwóch szpitali, liceum Bellarmina, kolegium klementyńskiego, szpitala dla umysłowo chorych…
– Centrum zdrowia psychicznego – poprawiłem ją.
– Jak zwał, tak zwał… – machnęła niecierpliwie ręką. – Katolickiej służby społecznej, rady duszpasterskiej, Szpitala Miłosierdzia i jeszcze innych. Musieli poruszyć niebo i ziemię, żeby go pozyskać.
– Z pewnością – odpowiedziałem spokojnie. – Popełnili jednak wielki błąd, ale są zbyt głupi, żeby to dostrzec.
– Hm? – Kathleen pociągnęła łyczek.
– Hueyowi chodzi o to – wyjaśnił Liam – że obserwując dziś reakcje mediów, z łatwością można było dostrzec, iż są całkowicie po jego stronie, tak jak życzył sobie tego sędzia. Zauważyłaś, jak na koniec zwrócił się do niego „proszę księdza”? Prasa na pewno to zauważyła.
– Och – Kathleen westchnęła i zaczęła kroić nieduży kotlet, który jej właśnie podano. Personel w Plainsmen Club doskonale wiedział, że pani Shannon jada małe porcje mięsa, zaś jej mąż – wielki Irlandczyk – największe, jakie mają.
– Goście z kurii – powiedziałem – zapomnieli, o co w tej sprawie chodzi. To dla nich zresztą typowe. Zależy im wyłącznie na tym, żeby mnie zniszczyć podczas przesłuchania. Ale nie sądzę, żeby im się udało. Joe Kennedy nie jest zbyt dobrym prawnikiem. Gdyby był, nie pracowałby dla Kościoła. Teraz jednak powinni zapomnieć o mnie i zaraz jutro pójść na ugodę ze Sweeneyami. Przecież to nie proces, tylko przesłuchanie w sprawie wniosku. Moje zeznania mają poprzeć wniosek Vandenhuvela o udostępnienie akt archidiecezjalnych. Powinni się raczej martwić, czy Arthur Sturm nie nakaże im przedstawić danych dotyczących wszystkich dotychczasowych przypadków wykorzystywania seksualnego. Wtedy najgorsze przecieknie do mediów i będzie jeszcze więcej pozwów. A Sturm może być na tyle wściekły, że przekaże dane mediom.
– Sądzisz, że mógłby to zrobić? – zapytał Liam.
– To jedyny sędzia w mieście, który cieszy się na tyle dużym szacunkiem, że mógłby zaryzykować.
Kathleen milczała przez chwilę, trawiąc ów pomysł i swojego steka.
– I co wtedy?
– Wniosą odwołanie, powołując się na rozdział Kościoła od państwa, ale zostanie ono odrzucone. Są skończeni, biedacy… – odpowiedziałem. – Arcybiskup nie zostanie kardynałem, biskup Meaghan nie zostanie tutejszym arcybiskupem, a ksiądz Reynolds – prałatem. Być może Watykan zmusi ich wszystkich do rezygnacji z zajmowanych stanowisk, choć to mi się nie wydaje prawdopodobne. A co najlepsze, cała strategia zaprzeczania, grania na zwłokę i krycia winnych, wreszcie się zawali.
– A ty zostaniesz oczyszczony z zarzutów!
– Takich, co wywołują lawinę, nigdy nie oczyszcza się z zarzutów, kochanie – Liam ujął żonę za rękę. – Wszyscy, którzy znają Hugha, wiedzą, że nie potrzebuje on żadnego oczyszczenia. Pozostali stwierdzą, że no cóż… być może miał rację, ale źle do tego podszedł. A jako że Hugh sam jest nie tylko księdzem, ale i historykiem, wie, że historia ogłosi go bohaterem. Choć nie sądzę, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie.
„Znaczenie ma wygrana” – pomyślałem.
Cudne ramiona Kathleen opadły.
– Obaj macie rację. I jak zawsze macie nade mną przewagę liczebną. Tak czy siak musisz wygrać, Hugh!
– Wygra, kochanie – zapewnił ją mąż, obejmując ramieniem.
„Dziś w nocy na pewno będą się kochać – pomyślałem. – Między innymi dlatego, że oboje kochają mnie bardziej, niż na to zasługuję”.
Cóż, Liam nie znał jej, gdy była opętaną na punkcie seksu nastolatką…
Zaraz w duszy przeprosiłem Boga za te straszne myśli. Wydało mi się, że Bóg odpowiedział, iż ani trochę nie wierzy w moje przeprosiny.
– Dlaczego nie zniszczyli kompromitujących materiałów? – zapytał Liam. – Mogli to przecież zrobić jeszcze przed procesem.
– Bo są głupi. Nie wpadli na to, że któremuś z sędziów z Prairie County mogłoby w ogóle przyjść do głowy wniesienie wniosku o ich ujawnienie. Kiedy Art Sturm zaczął się zastanawiać nad wnioskiem powództwa, omal nie padli trupem. Moi informatorzy donoszą mi, że toczy się wielka debata, co tu teraz począć. Meaghan i Reynolds chcą zniszczyć materiały; Straus i Kennedy się boją – wiesz, można by to uznać za niezastosowanie się do nakazu sądu. Arcybiskup się waha – jak to zwykle on… Prawdę mówiąc, pewnie będzie im ciężko znaleźć te materiały.
– Ten prawnik też mi się nie podoba – upierała się ciągle Kathleen.
– Joe Kennedy?
– Nie, ten Vandencośtam.
– To typowy cywilista, Kath – zauważył Liam. – Bystry, skuteczny… i bardziej chciwy niż niektórzy.
– Opłaca świadków, organizuje cały ten cyrk z ofiarami, które kręcą się przed budynkiem sądu, szukając chętnych do wysłuchania ich historii.
– Tobie też chciał zapłacić?
– Napomykał o zwrocie kosztów. Powiedziałem, że żadnych nie poniosłem. Gość chwyta się podłych środków, ale właśnie kogoś takiego trzeba było, żeby z hukiem wstrząsnąć całym tym nierzeczywistym światem, w jakim żyje „góra”.
– Co to się porobiło z tym naszym Kościołem, Hugh?!
– Jezus niepotrzebnie powierzył go w ręce ludzi.
Kathleen i Liam odwieźli mnie do domu, do mojej parafii świętej Kunegundy w Prairie View.
Uścisnąłem dłoń Liama i delikatnie ucałowałem Kathleen. Tym razem nie nawiedziły mnie żadne wspomnienia. No, może tylko ich blady cień…
– Zróbże ty mi przysługę, co, Liam?
– Jasne. Powiedziałeś to jak prawdziwy Irlandczyk!
– Nauczyłem się w Chicago… Jak sądzisz, udałoby ci się wcisnąć Todda Sweeneya w twój harmonogram?
– Też mi to przyszło do głowy. Łatwo nie będzie, ale tak właśnie zrobimy. To ciężki przypadek, ale może uda się choć trochę ulżyć mu w życiu…
Gdy tylko wszedłem do ciemnego pokoju plebanii, zadzwonił telefon. Joachim Binder.
– No, dzisiaj toś sobie nasrał w życiorys, Hermie! Oglądałeś wiadomości o szóstej?
– Nie.
– Chłopie, ale cię przygwoździli! Josh Reynolds tak się cieszył, że prawie mu stanął! W poniedziałek rano zetrą cię na proch.
– Możliwe.
– Chłopaki mówią, że nawet jak na Niemca nadwołżańskiego jesteś głupi. Po co się czepiłeś biednego Lena Lucyfera, skoro gość już i tak nie żyje?
– Nie żyje, bo umarł na AIDS – wymamrotałem.
– A co to ma do rzeczy? W końcu był księdzem, no nie?
– Tak, był… Słuchaj, Jock, jak już ci mówiłem, nie zgłosiłem się do tego na ochotnika. Doktor Sweeney wiedział, że wszystko widziałem na własne oczy, więc powołali mnie na świadka. Musiałem powiedzieć prawdę.
Był to jednak argument, który – jak już zdążyłem się przekonać – nie zadowalał moich współbraci księży, ani zresztą nikogo. Krzywoprzysięstwo najwyraźniej zniknęło z listy grzechów.
– O swoim koledze księdzu?! Chyba kpisz!
– Nie przemawia do mnie taka moralność, wedle której, jeśli kłamiesz, by chronić księdza, to nie jest to grzech – walnąłem pompatycznie.
Rozłączyłem się, żeby całkiem nie stracić panowania nad sobą. A tak kpiłem z gradowej chmury w oczach Kathleen…
Na biurku zauważyłem karteczkę od Megan, mojej sekretarki: „Proszę księdza, dzwonił Mucjusz. Proszę oddzwonić bez względu na porę”.
Mucjusz? Któż to jest Mucjusz?! Spojrzałem na kierunkowy: 202. Zaraz, zaraz… Nowy Jork to 212, Chicago – 312. Zacząłem szukać w książce telefonicznej. 202 okazał się numerem kierunkowym do Waszyngtonu.
A, nuncjusz! Trudne słowo jak dla szesnastolatki z najdalszego zakątka prerii. Wykręciłem numer.
– Nuncjatura – poinformował mnie zaspany głos po drugiej stronie.
– Tu ksiądz Hoffman z Prairie View.
– A, ksiądz Hopman!
A więc sekretarz w nuncjaturze jest Niemcem! Kusiło mnie, by przejść na niemiecki – mógłby pośmiać się z mojego dialektu.
– Nuncjusz żywo interesuje się toczącym się u was procesem. Wyśle pewnego znamienitego prałata, by przeprowadził dyskretną obserwację na miejscu. Przyjedzie w niedzielę późnym popołudniem. Ufamy, iż ksiądz go przyjmie i zaofiaruje gościnę u siebie.
– Mam na plebanii mnóstwo miejsca.
– Oczywiście, oczywiście. Wszystko dobrze się ułoży.
– Ja, ja, alles gut.
Roześmiał się. Papieski dyplomata naprawdę się roześmiał!
Nie powiedział mi jednak, kto będzie owym znamienitym prałatem ani dlaczego ma zamieszkać u mnie. Może arcybiskup coś naskarżył… Prałat pewnie będzie próbował narzucić mi, co mam mówić. A guzik!
Nie mogłem zasnąć tej nocy, męczyła mnie wizja udręczonej twarzy Todda Sweeneya. Kiedy wreszcie zasnąłem, przyśniła mi się Kathleen. Sny o niej były ciche i spokojne, więc i mnie ogarnął spokój.
Andrew M. Greeley
Wydawnictwo WAM
Kraków 2009
Skomentuj artykuł