Wyobraź sobie siebie w wieku 90 lat. Co da ci poczucie spełnienia, a co spowoduje, że powiesz: "Bardzo żałuję, że nie..."? Marek Kamiński opowiada o tajemnicy swojego sukcesu.
Joanna Podsadecka: Pewnie był taki moment, gdy poczułeś, że spełniają się twoje marzenia, że być może dostajesz więcej, niż sobie wyobrażałeś. Czy sława demoralizuje?
Marek Kamiński: Nie zawsze. Ważne, by się zastanowić, co chcemy z nią zrobić. Dla mnie, mimo wszystko, ona od początku była bardziej pozytywna niż negatywna. Pozwoliła mi założyć fundację. Pułapki pojawiają się wtedy, gdy się do sławy przywiązujemy. Kiedy za wszelką cenę chcielibyśmy utrzymać wysoki poziom zainteresowania naszą osobą. Gdy marzymy, by światła reflektorów nigdy nie gasły.
Na jakie pułapki są narażeni ludzie sukcesu?
Pamiętasz kontynuację "Wodzireja" z Jerzym Stuhrem? Otóż, w "Bohaterze roku" Feliksa Falka postać grana przez Stuhra robi program objazdowy po całej Polsce z człowiekiem, który uratował kogoś z pożaru. Zbigniew Tataj (tak się nazywa ta postać) na różnych stadionach wyskakuje z ognia, udaje, że go gasi. Dla mnie to kwintesencja przywiązywania się do sławy. Coś się stało naprawdę, a potem starasz się to powielić. Gdy żyjesz jedynie tym, co zdarzyło się w przeszłości, twoje życie zamienia się w groteskę.
Może natura działa inaczej niż sceniczne reflektory, jeśli uwierzymy, że nie ma nic ważniejszego od ich światła? Uwielbienie tłumu to jest jakiś haj.
Chyba nigdy nie zasmakowałem tej ciemniejszej strony sławy. Bo w czasie wypraw byłem sam, a potem, owszem, były spotkania, nawet tłumne, ale dzieliłem się podczas nich trudnym doświadczeniem. To nie było puste.
A nie jest tak, że coraz bardziej spektakularne projekty wynikają z potrzeby potwierdzania swojej pozycji, utrzymywania wysokiego miejsca? Nie potrzebujesz sobie udowadniać, że możesz to czy tamto?
Jestem ambitny. Może to wynika z jakichś traum z dzieciństwa… Bo to nie jest tak, że po prostu chcemy zdobyć bieguny. Zawsze jest też drugie i trzecie dno. Coś, co nas zaprogramowało, że pragniemy się wyróżnić, mamy potrzebę dążenia do tego, co wielu wydaje się nierealne. Czasem to robota podświadomości. Bywa, że chcemy wzmocnić poczucie własnej wartości, udowodnić sobie, że jesteśmy coś warci. Mnie wyprawy dowartościowywały, dawały poczucie wolności i sensu. Potem chciałem ten sens przeżywać jeszcze raz i jeszcze raz. Z tego brało się pragnienie kolejnych wypraw.
Sukces można czytać na wiele sposobów. Ty założyłeś fundację, zaryzykowałeś pójście z Jaśkiem Melą na bieguny, choć - gdyby ta wyprawa się nie udała - twój wizerunek medialny uległby diametralnej zmianie.
Tak. Zapowiedzią tego, że będę skłonny iść za intuicją w takich kwestiach, było to, że zrezygnowałem ze spędzenia życia w murach uczelni, choć to się wtedy wydawało posunięciem idiotycznym. Poza wszystkim innym, na moje myślenie duży wpływ miała też polityka - to, co się działo w stanie wojennym. Hmm… Ale może to nie miało aż takiego znaczenia?
Gdy oglądałam archiwalny film, w którym młody Marek Kamiński rzuca w Gdańsku kamieniem w kierunku ZOMO, wydawało mi się, że miało.
Może racja. Stan wojenny był inny od rzeczywistości, w której żyłem później, bo wtedy wszystko było czarno-białe. Trzeba się było opowiedzieć po którejś ze stron. Nie było nic pomiędzy. Pamiętam tamten moment, gdy rzuciłem kamieniem. Strasznie się bałem, ale czułem, że to jest forma protestu przeciwko systemowi. Dwadzieścia lat później dowiedziałem się, że to zostało sfilmowane.
Nie powiedziałbyś dziś swoim dzieciom, że dobrze jest rzucać do drugiego człowieka kamieniami.
Absolutnie bym nie powiedział. Wtedy to była antysystemowa deklaracja. Ale wrócę może do mojego rozbratu z uczelnią. Była we mnie nadzieja, że życie poza nią będzie jeszcze lepsze. Nie miałem nic poza tym przeczuciem. Kilka kolejnych lat było bardzo trudnych. Zastanawiałem się, jak to się stało, że zrezygnowałem z filozofii dla tak niepewnego życia. Z kogoś, kto pretendował do tego, by zajmować się filozofią języka, stałem się kimś, kto walczył o przeżycie, o to, żeby się utrzymać na powierzchni, mieć co jeść, gdzie mieszkać. Nie było wtedy mowy o studiach, pisaniu książek, wyprawach. Ale jakoś się udało i po pewnym czasie wróciły marzenia o podróżach.
Jak teraz na to patrzę, to widzę, jaka z tych trudnych momentami doświadczeń płynęła nauka. W życiu to, czemu się bezinteresownie poświęcamy, wraca w dwójnasób. Jeśli człowiek poświęci coś dużego w imię czegoś, co tylko przeczuwa, ale bardzo mocno wierzy, że to jest dla niego - to Pan Bóg mu wynagrodzi podwójnie to szczere zaangażowanie, nonkonformizm.
Dziś na rozmaitych szkoleniach przekonujesz ludzi, by podążali za swoimi marzeniami, że bariery są tylko w ich głowach.
Jest takie powiedzenie, że jak uczeń jest gotowy, to przychodzi nauczyciel. Gdy jesteśmy gotowi, by coś zrobić, to pojawia się ku temu okazja. Kiedy byłem dzieckiem, brałem udział w akcji "Niewidzialna ręka". Wtedy w telewizyjnym programie dla dzieci trwała akcja, w ramach której trzeba było zrobić coś konkretnego dla innych, na przykład porąbać drzewo staruszce. Należało to zrobić incognito, zostawiając jedynie znak niewidzialnej ręki, czyli kawałek kartki z nadrukiem. Osoby, które pomogły komuś w ramach akcji, wysyłały informację o tym do redakcji programu; potem w telewizji pokazywano niektóre historie. Ale zawsze wyglądało na to, że pomogła niewidzialna ręka. W tamtym czasie uświadomiłem sobie, że w telewizji pomaganie zawsze ładnie wygląda, ale w codzienności czasem trudno się przemóc, by podejść do kogoś, kto leży pod murem.
Gdyby coś w czasie wyprawy z Jaśkiem poszło nie tak, ciągnęłoby się to za tobą całe życie. I chyba utrudniło wiele przedsięwzięć.
Tak, wtedy by mówiono, że jestem nieodpowiedzialny, że dla zaspokojenia własnej ambicji, zdobycia większej sławy, naraziłem niepełnosprawnego chłopca. Pamiętam, jak na biegunie południowym, po osiągnięciu celu, Kanadyjczyk zajmujący się organizowaniem profesjonalnych wypraw (prowadził między innymi operację szukania wraku Bismarcka) zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę, że bad publicity, zła prasa, jest sto razy mocniejsza od dobrej. I że gdyby coś się stało Jaśkowi, to zostałbym zniszczony. Większość ludzi była do tego projektu nastawiona negatywnie. Jeden z lekarzy, który wszedł do zespołu pracującego nad planem wyprawy, otrzymał od środowiska medycznego misję, żeby rozłożyć ten projekt od środka, w imię dobra Jaśka. Gdy napotykam sprzeciw, nie cofam się, tylko sprawdzam, skąd on się bierze. Życie nauczyło mnie, że granice na ogół są sztuczne, że szlabany zbudowane są z obaw albo braku wiedzy. Granice są najczęściej w naszych głowach.
Od początku wierzyłem, że się uda, i zrobiłem wszystko, by wyprawa doszła do skutku. Na biegun dotarliśmy siłą woli, bo - jak już wspomniałem - w fazie przygotowań wyszło na jaw sto powodów, dla których nie powinniśmy wyruszyć. Wielu ludzi było przeciwnych, ale mama Jaśka nie. W jej postawie było coś niezwykłego. Na pytanie, czy nie boi się, że jej syn idzie ze mną na koniec świata, gdzie może go spotkać coś złego, gdzie może nawet zginąć, odpowiedziała: "Dotychczas największe nieszczęście spotkało Jaśka sto pięćdziesiąt metrów od domu, więc może tam, na końcu świata, spotka go szczęście". Ten chłopak przeszedł w życiu przez pasmo nieszczęść: na jego oczach utopił się jego młodszy brat Piotruś, spalił się jego dom, a potem wydarzył się ten wypadek w stacji transformatorowej.
Na biegunie Bóg dawał nam znaki. Nawet nie subtelne, ale takie "kawa na ławę". Na pewnym etapie był dryf, który odpychał nas od bieguna. Znajdowaliśmy się na krze. Wiał taki wiatr, że choć szliśmy cały czas do przodu, dwadzieścia kilometrów dziennie, staliśmy w miejscu, nie posuwaliśmy się naprzód. Skończyło nam się jedzenie, paliwo. Dodatkowo pojawiły się szczeliny. Żadnych szans na sukces. Myślałem, że nie dojdziemy. Ale tłukło mi się po głowie pytanie: "Co by szkodziło, gdybyśmy doszli? Przecież cel jest na wyciągnięcie ręki". Kiedy kładliśmy się spać, powiedziałem Jaśkowi, że realnie wygląda to tak, że mamy małe szanse, prawie żadnych, by dojść. Chyba że wydarzy się cud. Ale i tak fajnie, że podjęliśmy próbę. Jasiek wtedy zaczął opowiadać, że przed naszą wyprawą był w Lourdes. Bardzo chciałem się wczuć w to, o czym mówił. Stwierdziłem, że jedynie modlitwa może nam pomóc, bo fizycznie nic więcej już nie możemy (choć w nocy jeszcze rozpatrywałem różne warianty). Przypomniałem sobie, że w czasie jednej z wcześniejszych wypraw, z Wojtkiem Moskalem, w połowie drogi też mieliśmy poczucie, że nie dojdziemy. Zostawiliśmy wtedy po drodze kurtki puchowe i podwójne śpiwory, żeby zmniejszyć wagę tego, co nieśliśmy. No więc o poranku, gdy obudziliśmy się z Jaśkiem, powiedziałem, że skoro nic już nie możemy zrobić, to chociaż zostawmy te kurtki puchowe jako symbol przebłagania bieguna. Skoro wcześniej zadziałało, to dlaczego nie spróbować teraz? Zrobiliśmy to i nagle… teren się wyrównał. Do tego momentu były przed nami zwały lodu, a nagle zrobiło się płasko. Dryf ustał, zniknęły szczeliny. Dzięki temu doszliśmy. Oczywiście można mówić, że to przypadek. A ja wierzę, że "przypadek" to inna nazwa na posunięcia Pana Boga. Że on się objawia właśnie poprzez tak zwane przypadki.
Czym jest odwaga?
Odwaga, wbrew pozorom, nie jest brakiem strachu. Nie polega na nieodczuwaniu strachu, ale uznaniu, że jest coś ważniejszego niż lęk. Strach przed nami coś zamyka, a przecież chodzi o to, by otwierać się na nowe możliwości, odsłaniać nieznane lądy. Strach nas więzi, więc to logiczne, by dążyć do uwolnienia. Coś, co z zewnątrz wygląda na odwagę, od środka jest wiarą we własne marzenia. Przecież nie mówisz sobie: "Będę odważna, zrobię to!", tylko: "Wierzę w to, dlatego to robię". Odwaga to przekraczanie granic, które często sami sobie zbudowaliśmy.
Jak się przygotowywać do zdobywania najważniejszych celów?
Można trenować na co dzień. Zrobić coś nowego, przed czym czuje się lęk. To mogą być drobiazgi, na przykład chłopak zdecyduje się zaprosić na kawę dziewczynę, która mu się podoba, ale do tej pory nie miał śmiałości się do niej odezwać, albo wejść na parkiet, mimo że do tej pory bał się narazić na śmieszność. W filmie "The Social Network" Mark Zuckerberg ma problem z nawiązywaniem bezpośrednich relacji z dziewczynami. Aby rozwiązać swój problem, wymyśla Facebook. Okazuje się, że to rozwiązanie daleko wykracza poza jego problem.
Twierdzisz, że biegun ma dla ciebie o wiele więcej znaczeń niż punkt na mapie. Opracowałeś metodę "Biegun" mającą pomagać innym odkrywać siebie i osiągać cele. Twoja fundacja organizuje Obozy Zdobywców Biegunów, które są treningiem tej metody. Dlaczego tak ci zależy na jej rozpropagowaniu?
Na ogół nie wiemy, gdzie leżą nasze bieguny. Ja przez długi czas odkrywałem swoje. Ludzie często nie potrafią sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie jest ich największe marzenie. A jeśli nie zdobędą się na szczerość wobec siebie, nigdy go nie spełnią. Gdybym nie miał odwagi wyrażania swoich marzeń, nie dawałbym sobie szansy na ich urzeczywistnienie. To niesamowite, że ktoś, kto nie ma nic, może osiągnąć wszystko! Metoda "Biegun" to nic innego jak zbiór osobistych doświadczeń i przemyśleń przełożonych na formę warsztatów. Dziesięć kroków metody zakłada naukę konsekwentnego realizowania założonych celów i pokonywania problemów napotykanych po drodze. Uczy, jak realizować marzenia, jak tworzyć mapę. Daje narzędzia do radzenia sobie z porażkami i do zdobywania własnych biegunów. Może służyć również walce z depresją i wypaleniem zawodowym przez to, że uczy odbudowywać związki ze światem. Chciałbym, by warsztaty organizowane przez moją fundację mogły służyć ludziom znajdującym się w takich kryzysach. Często jestem pytany: kiedy wiemy, że to już? Że to ten cel, to marzenie, to miejsce, ten czas? Można to poznać po zaangażowaniu. Kiedy jesteśmy w stanie coś poświęcić, coś położyć na szali. Mając coś pewnego w znajomej, oswojonej rzeczywistości, potrafimy z tego zrezygnować dla wizji czegoś, co dopiero nam się marzy. Często niezrealizowane pragnienia znajdują ujście w czymś, co wydaje się z zupełnie innej bajki niż ta, w której żyliśmy, ale to bywa odpowiedzią na noszone w nas, często nieuświadomione pragnienia.
Jak prawidłowo sformułować pytania, które pomogą nam odkryć swój biegun?
Chyba najłatwiej wyobrazić sobie siebie w wieku dziewięćdziesięciu lat. Co da ci wtedy poczucie spełnienia? A co powoduje, że umierając, powiesz: "Bardzo żałuję, że nie…"? Jak już sobie uczciwie odpowiemy na te pytania, trzeba pomyśleć, kiedy i jak zrealizujemy marzenia. Nie wystarczy czekać, aż życie z nami coś zrobi, trzeba samemu wykonać pewną pracę.
***
Książka "Idź własną drogą" Marka Kamińskiego jest dostępna w Wydawnictwie WAM
23 marca o godz. 18 w Fabryce i3 odbędzie się premiera książki połączona z wystawą zdjęć z podróży Marka Kamińskiego. Szczegóły w wydarzeniu na facebooku pod linkiem.
Skomentuj artykuł