Mit założycielski talibów opowiada o ubogim duchownym Omarze. Jak wielu Afgańczyków odbył swój dżihad przeciwko Rosjanom i komunistom afgańskim. Miał też rys heroiczny, w 1988 roku stracił bowiem oko w czasie walki z szurawi, czyli Rosjanami, a ściślej radzieckimi najeźdźcami na Afganistan - pisze w książce "Talibowie" Piotr Łukasiewicz, polski dyplomata i ostatni ambasador RP w Afganistanie.
Talibowie pojawili się na początku swojej drogi po władzę w 1994 roku jako ruch niemal wyłącznie religijny, w imię ideałów islamu przywracający porządek po chaosie wojny domowej. Był to ruch uczniów szkół religijnych, ubogich chłopców i mężczyzn pozbawionych swojej afgańskiej ojczyzny, których rodziny musiały uciekać do Pakistanu przed bombami pilotów radzieckich i ich afgańskich współpracowników.
Początki ruchu skrywa mgła apokryfów i ustnych opowieści. Nie ma zdjęć, jest jeden niewyraźny film pokazujący Omara, dokumenty są rozsiane po talibskich archiwach trudno dostępnych dla ludzi z zewnątrz. Mit założycielski opowiada o ubogim duchownym Omarze, który mieszkał i nauczał na początku lat dziewięćdziesiątych w medresie w prowincji Uruzgan, na przedmieściach miasta Tirin Kot. Cieszył się zaufaniem wieśniaków, których życie organizował i których wspierał.
Najbardziej heroiczne chwile przeżywał, walcząc z Rosjanami
Był wysoki, postawny, obdarzony miękką charyzmą. Mówił cicho, więc trzeba było wytężyć słuch, by zrozumieć jego słowa. Jak wielu Afgańczyków odbył swój dżihad przeciwko Rosjanom i komunistom afgańskim. Miał też rys heroiczny, w 1988 roku stracił bowiem oko w czasie walki z szurawi, czyli Rosjanami, a ściślej radzieckimi najeźdźcami na Afganistan. Jego współtowarzysz broni, Zaif, późniejszy urzędnik Emiratu, wspominał, że stał dwadzieścia metrów od Omara, kiedy ten został trafiony odłamkiem rosyjskiej bomby. Według przyjaciela Omar miał sam się opatrzyć, a wieczorem, kiedy wspólnie świętowali ocalenie spod rosyjskich bomb, wziął udział w attanie, tańcu wojowników. Śpiewał ghazalę, pieśń miłosną: „Na moją miłosną chorobę nie ma lekarstwa, kwietny przyjacielu!”. Niedawno urodził mu się syn Jakub, a Omar przeżywał najbardziej heroiczne chwile swojego życia, walcząc z Rosjanami w gronie podobnych sobie młodych bojowników.
Po zakończeniu walki z Rosjanami Omar powrócił w okolice Kandaharu i zamieszkał we wsi Sangisar, gdzie wcześniej walczył i stracił oko. Przekształcił dawną bazę w meczet. Stawał się poważanym w okolicy duchownym, znanym z tego, że nieustannie dokształcał się z prawa koranicznego i pomagał miejscowym organizować życie społeczne w czasach wielkiego zamętu. Podobno nie miał formalnego wykształcenia religijnego poza lekcjami udzielanymi mu przez innych duchownych w hudżrach, czyli świeckich pomieszczeniach przy meczetach, służących do edukacji albo spotkań towarzyskich w sprawach miejscowej społeczności.
Jak wszyscy, Omar także był zmęczony i przerażony chaosem wojny
Wokół dużych miast jak Kandahar czy Tirin Kot panoszyły się tymczasem oddziały milicji złożone z drobnych miejscowych watażków, chronione przez wielkich komendantów, warlordów, walczących w tym czasie o władzę nad Kabulem. Każdy z tych wielkich chciał rządzić, nie przejawiając jednak zdolności do kierowania organizmem państwowym, jakim mimo wszystko pozostał Afganistan.
Cierpliwość ludu afgańskiego się wyczerpywała. Pewnego razu wieśniacy poskarżyli się Omarowi, że drobny miejscowy watażka porwał, zniewolił i zabił dwie dziewczyny podróżujące wraz z rodziną przez Uruzgan do Kandaharu. Omar skrzyknął zaufanych ludzi i poszedł odzyskać ich ciała, które zostały obmyte i pochowane z należytą czcią. To wydarzenie zwiększyło jego sławę jako sprawnego lidera i człowieka dbającego o porządek życia. Tymczasem on, jak wielu mu podobnych, był zmęczony i przerażony chaosem wojny domowej i usiłował jakoś zaradzić grozie rozgrywającej się na oczach wszystkich.
Do Omara przybywali jego dawni współtowarzysze walki z Rosjanami, namawiając go do odegrania większej roli w przywracaniu porządku w prowincji. Zaif wspomina, że kiedy przyjechał do dawnego przyjaciela do Sanigisaru, długo musiał go namawiać do podjęcia wysiłku wraz z innymi. Omar miał odmawiać przyjęcia roli lidera, uznając, że jemu, nieznanemu nikomu duchownemu, nie przystoi stać na czele ruchu wojskowego. Po namowach i radach innych duchownych Omar zdecydował się jednak na przyjęcie nowej godności.
Duchowny, który śnił prorocze sny
Omar również śnił. Śnił sny szczególne, sny królewskie, niczym dawny władca Afganistanu, emir Abdur Rehman. Królowi zwanemu Żelaznym śnił się prorok Muhammad z czterema towarzyszami, którzy naznaczali go na władcę kraju. Śnił mu się miecz ze słowem „dżihad” wypisanym na klindze, którym miał pokonać wrogów i oczyścić ziemię z nieprawości. Podobne sny o posłannictwie nawiedzały także Omara i jego najbliższych. Jednej nocy przyśnił mu się prorok Muhammad, który uratował go we śnie przed wielką górą spadającą mu na głowę. Zapytał kiedyś pewnego pakistańskiego reportera BBC, czy zwiedził Biały Dom w Waszyngtonie. Dziennikarz odparł, że owszem, że tam pracował. Na to Omar miał mu powiedzieć, że jego młodszy brat śnił o białym domu, białym pałacu – w OGNIU i że musi go zapytać, jak ten prawdziwy Biały Dom wygląda.
Piotr Łukasiewicz "Talibowie", Wydawnictwo MANDO
Muzułmanie są podejrzliwi wobec swoich snów i śniących, których może wykorzystywać szejtan i pokazywać im rzeczy wiodące na pokuszenie. Według nich sny, wróżby, zaklęcia czasem przywodzą człowieka do czarów, jednego z najcięższych islamskich grzechów. Omar, którego sny były znane przyjaciołom i uczniom z jego szkoły, był wolny od takiego niebezpieczeństwa. Jemu we śnie pojawiał się prorok albo nawet sam Allah i jego sen był uświęcony, był snem prawdziwym, al Ruya. Później, kiedy Omar miał powieść swoich talibów ku zwycięstwom w całym Afganistanie, czerpał natchnienie do zwycięstw militarnych z proroczych snów. Jego przyboczni mówili, że w późniejszym okresie władzy Emiratu nie podejmował żadnej decyzji administracyjnej bez skonsultowania jej w nocy z Bogiem. W ten sposób mistycyzm mieszał się z polityką.
Ludzie potrzebują wiedzieć, że dobro wciąż istnieje
Trudno zdecydowanie powiedzieć, ile prawdy jest w historii o wydarzeniach z początków ruchu talibów, mającej hagiograficzny, choć całkiem prawdopodobny charakter. Omar jawi się w nich jak afgański Robin Hood, którego chłopi wzywają na ratunek przeciw opresji możnych. Nie ma jednak niczego dziwnego w opowieści o afgańskim duchownym, który w czasach chaosu dba, by niewinnym ofiarom przemocy zapewnić właściwy pogrzeb. Wiejskie meczety i ich „klerycy” poza sprawowaniem posługi religijnej odgrywają w Afganistanie wiele ról społecznych i usługowych. Czasami zajmują się karawanserajami, gościńcami dla przejezdnych, a czasami szpitalami lub miejscami, gdzie przygotowuje się zwłoki do pogrzebu obowiązkowo tego samego dnia, kiedy nastąpiła śmierć.
W chaosie katastrofalnych lat dziewięćdziesiątych w Afganistanie była wielka potrzeba wynajdywania ludzi świętych, porządkujących afgańską rzeczywistość i przypominających prostym ludziom, że dobro wciąż istnieje. W chaosie i niepewności, czy przeżyje się następny dzień, narodziła się potrzeba obecności ludzi świętych i szlachetnych, nawet jeśli miała to być tylko legenda.
Tekst jest fragmentem książki "Talibowie" Piotra Łukasiewicza, wydanej przez Wydawnictwo MANDO.
Skomentuj artykuł