To książka o rozpaczy pogrążonych w nałogu i nadziei tych, którzy zdecydowali się na terapię. Wstrząsający opis ich przeżyć, doświadczeń, obaw i wiary - pomimo wszystko. Ukazuje problem alkoholizmu z kilku perspektyw: terapeuty uzależnień, pacjentów, a przede wszystkim ich matek, małżonków i dzieci.
Jest to książka o NICH i dla NICH. Także dla tych, którzy chcą im pomóc.
Dawno nie kontaktowałem się z Tobą, ale musisz wiedzieć, że przez pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu na odwyku bardzo za tobą tęskniłem. Mam jednak wielki żal. Byłem Ci wierny przez wiele lat. Prawie zawsze stawiałem Cię na pierwszym miejscu, wszystko inne miało drugorzędne znaczenie. Adorowałem Cię od samego rana. Byłeś mi towarzyszem przez całe dnie. Pamiętasz, jak nieraz bawiliśmy się przez całą noc? Nie odstępowałem Cię na krok. Byliśmy nierozłączni jak bliźnięta syjamskie. Kochałem Cię za Twoje wnętrze. Czasami płakałem za Tobą, a czasami przez Ciebie. Byłeś dla mnie wszystkim. A Ty? Za to wszystko, co dla Ciebie robiłem, pozbawiłeś mnie osobowości. Zniewoliłeś w swoich kajdanach. Zatrułeś mój umysł. Zabrałeś mi mą młodość i zdrowie. Sprawiłeś, że miłość stała się dla mnie nudna i szara. Owszem, dawałeś mi ukojenie, dobry nastrój, towarzystwo kolegów, ale to było dawno temu, na początku naszej znajomości. Poza problemami nie dałeś mi nic więcej. Czy to niezbyt wysoka cena, jaką przyszło mi płacić? Nie pozwolę, byś zabrał mi to, czego jeszcze nie zdążyłeś wziąć. Jest to kobieta, którą kocham. I praca. Dopiero teraz, kiedy jestem tutaj, uświadomiłem sobie pewien fajny cytat: „Jedyną gorszą rzeczą od bycia nieszczęśliwym jest być szczęśliwym i o tym nie wiedzieć".
Wiem, że jeszcze nie raz staniesz na mojej życiowej drodze.
Wiem, że będzie mi ciężko, ale zrobię dużo, aby stawić ci czoło. Na tym kończę.
Agresja jest w każdym z nas. To wielka siła i jak każda siła, może być wykorzystana w dobrym celu, ale może też stać się czymś unicestwiającym. I bardzo często tak właśnie się dzieje.
To właśnie ona - pozostawiona gdzieś na granicy naszych niewypowiedzianych myśli i słów - staje się żywiołem gorszym niż inne. Bo niszczy nie tylko to, co napotyka na swojej drodze, ale przede wszystkim TEGO, który jest pod jej władaniem. Jest jak rak, który rozkłada duszę, umysł, a nawet ciało.
Kto z Was nie widział ludzi o twarzach dosłownie powykrzywianych nienawiścią, zawziętych i groźnych? Kto nie spotkał się z takimi osobami, dla których krzywdzenie innych jest powodem do dumy, a nawet sprawia przyjemność?
Ile przykładów można przytoczyć? I powiemy - jakich zwyczajnych: obozy zagłady, wojny, o których słuchamy jak o propozycjach nowych artykułów w hipermarkecie. Dziś zabito tylu i tylu. Anonimowe ciała. Zbiorowiska. To prawie jak nie-ludzie. Liczby. Zamachy terrorystyczne - to już nas nudzi, te pseudoideologie podszyte grozą. Bójki na stadionach. Codzienna przemoc w rodzinie. Czym ona się staje na tym tle? O czym tu mówić, po co robić z tego takie wielkie halo? Dość ma społeczeństwo pożywki w wiadomościach
1 na ulicach. Po co wyciągać rodzinne brudy i przemocą nazywać zwyczajne rzeczy? Kto się nie kłóci? Kto ma się wtrącać w czyjeś domowe przepychanki? Że dzieci widziały? Niejedno widziały już w szkole. Dzieci też przecież potrafią być okrutne i znęcać się nad słabszymi kolegami.
Nie chcę Wam przytaczać definicji tego, co przed chwilą wymieniłam. Sami wiecie, o czym mowa. Komu zależy na typowych informacjach - znajdzie wszędzie, czym jest PRZEMOC. Jak się ją dzieli, rozgranicza, rozpoznaje, czym ona się cechuje, jakie niesie skutki, nawet skąd się bierze i co za nią grozi.
Czytanie i słuchanie o niej wzbudza złość. Człowiek zaczyna się bronić. Ale dlaczego, skoro nas przecież to nie dotyczy.
Może łatwej będzie zrozumieć ją w inny sposób. Taki, który dotyka bezpośrednio każdego z nas. Bez wątpienia jest nim CIERPIENIE. Tak się go boimy. Unikamy go, wiele byśmy dali, aby nas ominęło. I wielkie polemiki nad zagadnieniem, czy cierpienie fizyczne jest gorsze od psychicznego, stają się bez znaczenia. CIERPIENIE to CIERPIENIE.
Ogarnia całego człowieka. Przecież jesteśmy jak naczynia, które napełniają się tym, co zawierają. Jedna sfera dopełnia drugą. Sprawia, że jesteśmy całością.
Jak cierpi psychicznie człowiek skopany boleśnie na ulicy? Poniżony, zmieszany z błotem czyichś butów. Jak ktoś, komu odebrano możliwość wyboru, spętano wolę, odebrano prawo decydowania o sobie, zniszczono jego ludzką wolność, pokazano, że jest NICZYM.
Albo dziecko żyjące w ciągłym lęku przed rodzicami. Bez poczucia bezpieczeństwa, oparcia, zależne od dorosłych, przerażone kłótniami i samotnością. Czy jego ciało tego nie odbiera? Czy nie choruje częściej niż inne dzieci, nie jest nerwowe, nie ma problemów z rozwojem fizycznym, nie boli je częściej żołądek i głowa?
Cierpienie zadane drugiemu człowiekowi.
Jakiekolwiek by było.
Krzywdzące tego człowieka i odbierające mu godność.
Cierpienie zadane sobie samemu. Odbierające godność samemu sobie.
Cierpienie otrzymywane od innych - ale nawet na to możesz mieć wpływ, gdy sam zrezygnujesz z bólu zadawanego innym i sobie.
Będą się mniej Ciebie bać. Będą mniej nienawidzić. Będą lepsi...
***
Mam napisać o Twoim piciu... Teraz, kiedy w domu jest spokój, kiedy od miesiąca już nie staję w nocy przy oknie (bo przecież i tak nie zasnę, zanim nie wrócisz), wypatrując, kiedy będziesz wracał z baru, kiedy podjedzie samochód lub taksówka, kiedy nie czekam na Twój telefon (bo mojego oczywiście nie odbierasz) z żądaniem natychmiastowego odebrania Cię z bliżej nieokreślonego miejsca razem z Twoim samochodem, Twoimi kompanami i samochodami, to paradoksalnie trudniej jest mi o tym pisać niż w dniach, kiedy wszystko, co wiązało się z Twoim piciem, było świeże i odczuwane przez nas bardzo emocjonalnie.
Nie potrafię wychwycić momentu, kiedy Twoje picie zaczęło mnie niepokoić, kiedy zaczęło być problemem dla mnie i dzieci, bo na początku Twoje picie nie odbiegało od „normy". Zdarzało się okazjonalnie, Twoje zachowanie wobec nas się nie zmieniło, picie nie dezorganizowało naszego życia. Jakieś sygnały pojawiły się już na samym początku naszej znajomości (pierwszy wspólny wyjazd na Mazury, kiedy wpadłam do lodowatej wody na śluzie, bo wszyscy na łódce byli pijani, a ja sama przecież nie mogłam sobie z nią poradzić). Ale wtedy pobraliśmy się, urodzili się chłopcy, kiedy jeszcze pracowałeś w G., też nic niepokojącego się nie działo. Chyba Twoje picie zaczęło mi doskwierać dopiero, kiedy zacząłeś pracować w obecnej firmie. Zacząłeś wtedy lepiej zarabiać i zacząłeś prowadzić bujne życie towarzyskie, sprowadzać kolegów na imprezy do domu. Ja nie pracowałam i zaczęło się moje czekanie na Twoje powroty. Wtedy też zaczęły się Twoje wielogodzinne wizyty w barze, do dzisiaj pamiętam pełen politowania uśmieszek barmanki - jak ona miała na imię? - kiedy tam po Ciebie szłam. Do dzisiaj mam awersję do takich miejsc. Ale mam wrażenie, że jeszcze wtedy nie byłeś uzależniony, po prostu lubiłeś taki styl życia, dobrze się czułeś, spędzając czas w towarzystwie i przy alkoholu. Wtedy też przestałeś się zajmować dziećmi, nie interesowało Cię, co ja robię, co jest potrzebne w domu, czy mam za co kupić dzieciom ubranie czy zabawki. Ważne, że sam się dobrze bawiłeś, a wysokość rachunków zostawianych w restauracjach nie była dla Ciebie żadnym problemem. Od tego też mniej więcej czasu nie wiem, ile zarabiasz, ile wydajesz i nie znam numeru PIN Twojego konta.
Powoli też krąg naszych znajomych zaczął się ograniczać do osób, które Ty zaakceptowałeś, dziwnym trafem byli to głównie Twoi znajomi lub ci spośród naszych wspólnych, którzy byli dobrymi kompanami do kieliszka. Ci, którzy nie akceptowali zbyt suto zakrapianych spotkań, nagle zaczynali mieć tyle wad i tak Ci działać na nerwy, że kontakty z nimi nie były podtrzymywane. Ja sama po latach odbudowałam moje więzi koleżeńskie z dużym trudem, ale są to tylko moi znajomi, nadal nie wspólni i nadal przez Ciebie nieakceptowani.
Chyba zauważyłam, że Twoje picie zaczyna się wymykać spod kontroli, kiedy to np. cały zapas piwa kupowany na święta znikał w dniu zakupu, a Ty nie potrafiłeś przerwać, póki nie opróżniłeś wszystkich butelek. Potem dni bez kilku butelek piwa zdarzały się sporadycznie. Potem to już poszło, sam to pewnie już teraz wiesz jak szybko. Niestety, wraz ze wzrostem Twojej tolerancji na alkohol wzrastała też moja tolerancja na Twoje picie. Na początku robiłam Ci wymówki o każde późne przyjście do domu, o każde upicie się, były „ciche dni" po każdej awanturze, wyprowadzka do mamy po pierwszym uderzeniu. Potem zaczęłam obojętnieć. Chciałam tylko, żebyś W MIARĘ wcześnie wrócił, W MIARĘ trzeźwy, żeby awantura, zwykle nieunikniona (a pretekst zawsze miałeś), W MIARĘ szybko się skończyła. Przestałam też Cię szukać, chodzić do baru po Ciebie, choć wcześniej też robiłam to rzadko. Zresztą Ty i tak rzadko chciałeś ze mną wychodzić, a uczucie upokorzenia, kiedy stałam o 2 w nocy przed barem pełnym pijaków i rozchichotanych panienek i czekałam na Twoje wyjście, pozostanie niezatarte jeszcze długo. Nie mogło mi się tylko pomieścić w głowie, że idziesz do baru prosto z pracy, nawet nie zajrzawszy do domu, że siedzisz w nim w niedzielę, zamiast jeść z nami obiad, że możesz tam wysiedzieć nawet 12 godzin, że przez kilka dni z rzędu nawet nie zamieniłeś z nami jednego słowa, NIC DLA CIEBIE NIE ZNACZYLIŚMY, ANI MY, ANI NASZE PROBLEMY.
Najbardziej bolała mnie moja bezsilność. W pracy byłam doceniana, w wychowaniu dzieci same powody do dumy, sympatia znajomych, koleżanek, a tu porażka na całej linii, choć powinno być po problemie, bo zawodowo pomagam innym. I ta moja łatwowierność! Chyba chciałam Ci wierzyć, kiedy z przekonaniem obiecywałeś, że „od jutra.", że „tylko do sklepu po papierosy", że „w tym roku na Mazurach...". Kiedy dodatkowo zaczęły się problemy z moją mamą (owszem, pomagałeś mi, gotowałeś czasem obiady), miewałam somatyczne objawy świadczące o stresie, w jakim żyłam. Wchodząc po schodach do mieszkania mamy, nie wiedziałam, co tam zastanę. Miałam ucisk w żołądku, kołatanie serca, nierzadko rozwolnienie, to samo zaczęłam odczuwać, kiedy zbliżałam się do naszego domu. Zaczęłam mieć kłopoty ze snem, koncentracją, a moje uczucia, emocje stały się „płaskie". Wstydziłam się za Ciebie przed sąsiadami, kiedy pijany, nierzadko zanieczyszczony wracałeś do domu, a przez okna słychać było Twoje krzyki. Nie mogłam nic zaplanować, bo nigdy nie wiedziałam, czy mogę na Ciebie liczyć, czy nas nie zawiedziesz, tak jak kiedyś syna, którego miałeś zawieźć na studniówkę. Zaczęłam Ci życzyć, abyś poważnie zachorował, bo wydawało mi się, że jedynie choroba zmusi Cię do rzucenia picia. Nadal mieliśmy wspólne sprawy, wspólne wyjazdy, bo przecież zdarzały Ci się dłuższe lub krótsze (coraz częściej) okresy niepicia, w których życie rodzinne się odradzało, ale pewnego dnia, wracając z pracy, znowu widziałam Twój samochód przed domem, a Ciebie nie było. Te momenty dobijały mnie najbardziej, bardziej nawet niż awantury, wyrzucanie bigosu przez okno, całonocne urządzanie prania z obowiązkowym, cogodzinnym wchodzeniem do pokoju, gdzie usiłowałam spać, zapalaniem światła i wieszaniem prania na balkonie. W te dni, kiedy wracałeś do picia, ja byłam jak sparaliżowana, potrafiłam przesiedzieć/przeleżeć bez ruchu na tapczanie cały wieczór niezdolna do jakiegokolwiek działania.
Kilka lat temu prowadziłam zapiski - bo trudno to nazwać dziennikiem - z Twojego picia. Robiłam to, nie ukrywam, z myślą o wykorzystaniu podczas sprawy rozwodowej. Jest tego zaledwie kilka kartek, bo potem po prostu stało się to zbyt schematycznie, każdy zapis był podobny do poprzedniego. A kiedy teraz wyciągnęłam ten zeszyt, kilka zapisów aż się prosi, żeby je zacytować:
„Sobota - został nad Zalewem, nie wrócił na noc (nie spałam do 4 rano) - tłumaczył się, że nie miał odwozu i spał na łódce (nawet nie zadzwonił), wrócił o 8 rano, zjadł śniadanie i o 9 razem z W. pojechał z powrotem nad Zalew, rzekomo oddać śpiwór".
„Niedziela - syn, wracając z zajęć, chciał go zabrać, ale dał mu tylko kluczyki i syn wrócił sam (ojciec był już podobno mocno pijany). O 22 zadzwonił po syna, a kiedy ten pojechał nad Zalew, okazało się, że miał tylko zawieźć ojca i jego towarzystwo 200 m dalej (nawet syna nie przeprosił). Wrócił o 23 pijaniusieńki, zasnął przy stole, musieliśmy go kłaść do łóżka".
„Kolejny dzień - prosto z pracy do baru".
„Nasze urodziny - nie pił, przepraszał (...)".
„Wtorek - (.) wrócił wieczorem i kiedy podczas wymiany zdań rzuciłam, że to już nie jest jego dom (bo on go nie traktuje jak dom), kazał synowi przynieść z piwnicy namiot, wyciągnął śpiwór i obrażony chciał iść spać do lasu (czemu tam?). Pijany jest coraz bardziej nieobliczalny".
„Środa - jestem chora, z domu dzwoniłam do niego do pracy, żeby wracając, kupił mi jakieś lekarstwa. Kupił, ale nawet nie chciało mu się przynieść ich do domu - zostawił samochód i poszedł prosto do baru".
„Czwartek - umówiliśmy się, że pojedziemy dziś na groby, oczywiście nie ma go. O 16 dzwoni z pracy, ale słyszę, że ju ż jest pijany, więc jedziemy z synem sami, choć jeszcze mam temperaturę. Kiedy po powrocie wyrzucam mu, że kolejny raz nas zawiódł, wpada we wściekłość i ma pretensje do mnie. Syn staje w mojej obronie i pierwszy raz uczestniczy w naszych rozmowach (.). Sytuacja jest poważna, pierwszy raz pada słowo «separacja». Mąż zadaje mi cios poniżej pasa, twierdząc, że wszystko to moja wina, «bo sześć stosunków w roku go nie satysfakcjonuje». Syn musi tego wszystkiego wysłuchiwać".
Na koniec mam prośbę: zamknij oczy i wyobraź sobie, że stoję przed Tobą, a Ty walisz mnie pięścią w twarz tak mocno, że wpadam tyłem do wanny, odkręcasz zimną wodę i lejesz mnie z prysznica - długo, bo przecież nie umiem się wydostać. Ja płaczę, a Ty lejesz. Potrafisz to zobaczyć na trzeźwo?
***
.Pierwszy kontakt z alkoholem miałem w wieku 18 lat. Uczyłem się w technikum. Czteroosobową paczką pojechaliśmy pod namiot na Mazury. Tam obchodziłem tzw. osiemnastkę. Pierwsza żubrówka w moim młodzieńczym wieku, kilka piw i niewiele brakowało, a wypadłbym z łodzi, która na szczęście była zakotwiczona przy brzegu.
W czasie edukacji miały miejsce pierwsze prywatki. Pieniędzy nie było zbyt wiele. Codziennie dostawałem od mamy kieszonkowe na słodkie bułki itp. Oszczędzałem na ich zakupie, by móc odłożyć parę groszy na kolejną prywatkę. Były one bardzo skromne, jak na tamte czasy przystało. Kawa, paluszki i kilka butelek zwykłego wina. W zasadzie nie chodziło o picie, a przede wszystkim o tańce, muzykę i podryw. W roku 1979 zdałem maturę, wypiliśmy po kilka piw i nasze drogi się rozeszły. Pracę zacząłem w „Ursusie" w Warszawie. Mieszkałem na stancji, którą zresztą opłacał zakład pracy. Nie piłem. Wkrótce otrzymałem powołanie do wojska. Był rok 1980. Szkółka podoficerska trwała 6 miesięcy. Ze stopniem kaprala wylądowałem w Jarosławiu. Stan wojenny to ciężkie czasy i ciężko było zdobyć cokolwiek, nie wyłączając alkoholu. Ten pojawiał się tylko wtedy, gdy bywałem na urlopie. Po zakończeniu służby powróciłem do dawnej firmy. Tym razem zamieszkałem w hotelu pracowniczym. Różni ludzie, różne charaktery. Okazji do wypicia było mnóstwo. Codziennie ktoś miał ochotę na kielicha. W pokoju wraz ze mną mieszkał pewien góral, który kiedyś powiedział mi: „Pamiętaj, Rysiek, że jeżeli jest potężna ulewa, to krople spłyną po skalistych głazach i nie pozostawią na nich śladu, ponieważ ulewa zazwyczaj nie trwa w nieskończoność. Jeżeli natomiast kropla po kropli będzie drążyć skałę, to w końcu wyżłobi w niej otwór". Dostosowałem się do tej zasady, była ona przez pewien czas moją dewizą. Sądziłem, że jeżeli mam iść na jedno lub dwa piwa, to wolałem siedzieć w pokoju, w moim mniemaniu była to tylko strata pieniędzy, brak szumu w głowie (a przecież pijąc, o to mi chodziło). Natomiast kiedy szykowała się impreza, w której alkoholu miało być pod dostatkiem, chętnie do niej dołączałem.
Wrócę na chwilę do momentu, w którym kończyłem służbę wojskową. Będąc na przepustce (po cywilne ciuchy), poznałem moją obecną żonę. W rok po wyjściu z wojska wzięliśmy ślub. Układało się nam bardzo dobrze. Dostaliśmy mieszkanie. Potrzebowaliśmy pieniędzy na umeblowanie.
Pracowałem w państwowym zakładzie i zarabiałem dobrze. Któregoś dnia zjawił się gość, który zaproponował mi pracę u siebie, w zakładzie prywatnym. Pensja miała być o 50% wyższa i była. Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że trzeba wykorzystać nadarzającą się okazję. W tym okresie mój kontakt z alkoholem ograniczał się do imprez typu imieniny lub urodziny. Po przyjściu do nowej firmy wszystko zaczęło się zmieniać. Pracowałem dłużej, ale pieniędzy również miałem znacznie więcej. Były lata 80. O alkohol było ciężko. Kończyliśmy pracę o 16. O tej godzinie nie można było kupić już alkoholu w żadnym barze, a tym bardziej w sklepie. Braliśmy taryfę i jeździliśmy po restauracjach, w których można było jeszcze coś wypić. Pieniędzy mi nie brakowało. Miała je żona, miałem je również ja. W każdy weekend szef zapraszał nas na obiad do drogich restauracji i zakrapialiśmy go drogimi trunkami. Były dancingi, a więc tańce, muzyka na życzenie (oczywiście za odpowiednią zapłatą). Takie rozrywkowe życie zaczęło mi się podobać, zaczęło mnie wciągać. Bywały dni, w których nie wracałem do domu na noc, tłumacząc się przed żoną, że była awaria w pracy itp. Do dzisiaj nie wiem, czy wierzyła, jeżeli tak, to chyba tylko początkowo. Moje picie tłumaczyłem sobie tym, że dobrze zarabiam, żona ma wystarczająco dużo pieniędzy, ciężko pracuję, więc mogę się rozerwać i zabawić. W roku 1984 urodziła nam się pierwsza córka, a w roku 1986 druga. W międzyczasie wyjechałem do pracy w Czechosłowacji. Kiedy zobaczyłem, że tu można kupić piwo nawet w pracy, doznałem szoku. Dla mnie to był raj. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę się uzależnić od piwa. Czesi traktowali je jak każdy inny napój. Codziennie wypijałem ich kilka, a czasami kilkanaście. Po dwóch latach wróciłem do Polski i już bez piwa żyć nie umiałem. Żona zauważyła, że dzieje się ze mną coś niedobrego, wysłała mnie na kurs prawa jazdy, kupiliśmy samochód. Ona i ja wierzyliśmy, że będzie on w pewien sposób hamulcem w moim piciu.
1 był, tyle tylko, że nie do końca. Zmieniłem pracę. Jeździłem do pracy trzeźwy, pracowałem trzeźwy, po pracy podjeżdżałem pod dom, parkowałem i pierwsze kroki kierowałem do sklepu, żeby kupić piwo lub dwa. To stało się ju ż tradycją, normą. Nawet wtedy, gdy nie miałem na nie ochoty, szedłem je kupić. Dzisiaj wiem, że choroba alkoholowa rozwijała się w zastraszającym tempie. Zmieniłem auto na nowe z salonu. Żona prowadziła sklep spożywczy. Dowoziłem towar. Pracowałem w swojej firmie. Czas miałem wypełniony, czasem go nawet brakowało, ale zawsze znalazłem odrobinę na alkohol. Mniej lub więcej, ale był. To były lata, w których dominowała praca.
Miałem ten komfort, że dziećmi opiekowała się moja teściowa, którą zawsze będę wspominał i innym dawał za wzór. To ona gotowała, prała, sprzątała, odprowadzała córki do szkoły, prowadziła do kościoła, uczyła dobroci i szlachetności. Zastępowała w pewnym sensie ojca, który dla nich nie miał czasu. To była kobieta, która (nie licząc mojej mamy) widziała u mnie nie tylko wady, ale również zalety.
Przyszedł czas, że firma zaczęła nieco gorzej prosperować. Pojawiły się pierwsze zwolnienia grupowe, ja „załapałem" się w drugiej turze. Dostałem odprawę. Od tej pory nie mogłem się odnaleźć. Pieniądze były na koncie, miałem dużo wolnego czasu. Codziennie wybierałem kilkadziesiąt złotych z banku. Czasami więcej, w zależności od zapotrzebowania. Wystarczyło pół roku i konto było czyste. Znalazłem pracę poza miejscem zamieszkania. Firma opłacała mi hotel. Po pracy kupowałem kilka piw, siadałem przed telewizorem, rozwiązywałem krzyżówki bądź też czytałem książki. Po dwóch latach powróciłem do domu. Z dnia na dzień dostałem pracę w Częstochowie. Zarobki były koszmarnie niskie, przestałem pić. Abstynencja moja trwała pół roku.
Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że muszę szukać pieniędzy w innych firmach. Znalazłem pracę koło Częstochowy. Trudno się aklimatyzuję. Pierwsze dni były trudne. Znajomi z pracy to była stara paczka - a ja nowy.
Po pracy skręcali w boczną uliczkę, a ja maszerowałem na przystanek autobusowy. Po dwóch tygodniach wiedziałem, w czym rzecz. Wszyscy chodzili do sklepu na piwo i wódkę. Omawiany był przy okazji każdy kolejny dzień pracy. Było wesoło. Dołączyłem do towarzystwa. I już praktycznie nie było dnia, żebym nie wypił piwa. Po piwie niejednokrotnie była składka na wódkę. Żona wracała z pracy o 20, więc mogłem sobie pozwolić na wypicie jednego czy dwóch piw, nim otworzę drzwi do domu. Próbowałem coś ugotować, trochę posprzątać i z obawą czekać na jej powrót. Gdy byłem słaby, zmęczony, dzwoniłem do szefa po urlop. Zamiast wypoczynku serwowałem sobie kolejne piwa. Piwo i telewizor. I tak dzień po dniu. To był mój sposób na życie. Rozmowy na temat mojego picia przeprowadzone ze mną przez żonę i córki doprowadzały mnie do histerii.
Miałem całkiem inne zdanie na ten temat. Nie chcąc go ciągnąć w nieskończoność, wychodziłem z domu na piwo i papierosa. Pomagało na chwilę.
Kiedyś, gdy dzieci były małe, całą gromadką chodziliśmy w niedzielę do kościoła. Czas biegnie szybko. Córki dorosły. Każda z nich, włącznie z żoną, wybrała swoją mszę o określonej porze. Ja wybrałem poranną. Niedzielę miałem zaplanowaną perfekcyjnie. Wstawiałem rosół i wychodziłem do kościoła na mszę.
Wdrożyłem w życie maksymę: co boskie - oddaj Bogu, a co cesarskie - cesarzowi. Ewangelia i kazanie w kościele, pozostałe pół godziny spędzałem przy piwie. Potem następował powrót do domu. Zjadłem rosół tak szybko, jak tylko mogłem, żeby tylko nie było czuć oparów alkoholowych. Żona wychodziła do kościoła, a ja na kolejne piwo. Wyjeżdżała odwiedzić swoja matkę, a ja znów na kolejne piwo. Niedziela jak każda inna. Zamknięte koło.
Kobiety, z którymi żyję pod jednym dachem, któregoś dnia miały mnie dosyć. Przydzielono mi kuratora. Nic sobie z tego nie robiłem, miałem kilkudniowe przerwy w piciu, ale potem czułem się tak silny, że byłem przekonany, iż problem alkoholowy nie dotyczy mojej osoby. Sądziłem, że są gorsi ode mnie. Stosunki na linii ja - córki oraz ja - żona zdecydowanie się poprawiły. Mogłem sobie spokojnie wypić piwko. Sądziłem, że nic się nie stanie. A jednak się stało. Pociągło mnie. Przyszło wezwanie do sądu. Nie poszedłem. Poszła żona. Sąd zaocznie skierował mnie na leczenie w Parzymiechach. Teraz nie mogłem spać ani pracować. Wydawało się, że w każdej chwili ktoś z policji wejdzie do mojego domu albo, co gorsza, wyciągną mnie z firmy na oczach całej załogi i wepchną do radiowozu. To była męczarnia. Myślałem o jednym - kiedy mnie zawiozą na odwyk. Nawet już piwa nie wystarczały. Któregoś dnia podjąłem decyzję. Jadę. W podróży towarzyszyła mi żona. W marcu 2007 r. ukończyłem terapię. Czułem się świetnie. Jestem „gościem" (takie miałem o sobie mniemanie). W dwa dni po powrocie do domu zjawiłem się w firmie i z nowymi nadziejami i siłami rzuciłem się wir pracy. Nikt w pracy nie wiedział, że byłem na terapii, nawet szef, któremu powiedziałem, że wyjeżdżam za granicę, aby trochę dorobić. Dzień po dniu musiałem odmawiać kolegom, którzy starym zwyczajem po skończonej pracy szli na piwo i inne trunki. Wychodziłem wcześniej lub późnej, mówiłem, że mam ważną sprawę do załatwienia itp. Któregoś dnia pod ich namową zdecydowałem, że z nimi pójdę. Zamówiłem napój bezalkoholowy. Rozmowa się nie kleiła. Poszedłem sam na autobus. Chciałem zaznaczyć, że moja abstynencja trwała już siedem miesięcy. Następnego dnia poszedłem z nimi również, wziąłem piwo i było o wiele lepiej. A potem już poleciało. Któregoś dnia, a był to piątek po czwartkowym piciu, wstałem, jak co dzień, do pracy. Po drodze pomyślałem sobie, że wstąpię do sklepu i kupię piwo na lepsze samopoczucie. Po pierwszym było drugie. Doszedłem do wniosku, że jestem za słaby i do pracy się nie nadaję. Ten dzień odpuściłem. Następne również. Miałem pieniądze, więc piłem dalej.
Któregoś dnia pojechałem do firmy po świadectwo pracy. Szefowi powiedziałem, że odchodzę z firmy ze względu na małe zarobki. Sądzę, że szef znał mój problem. Na boku powiedział mi, żebym doszedł do siebie i nieco się opanował. Wypłacił mi pozostałe należności i wypisał świadectwo na zasadzie porozumienia stron. Dostałem od szefa pieniądze, więc piłem dalej. Codziennie czekałem tylko na moment, kiedy żona wyjdzie do pracy. Wychodziłem za nią, tylko że moje drogi wiodły zupełnie gdzie indziej. Piłem mniej lub więcej, ale praktycznie codziennie. Użalałem się nad sobą, gdy byłem na rauszu, i nienawidziłem siebie w momentach trzeźwienia, zdawałem sobie sprawę, że zniszczyłem córkom dzieciństwo i wiek młodzieńczy. Nie potrafiłem im powiedzieć, że ciągle je kocham. Bałem się powiedzieć słowa „przepraszam", bo wiem, że tym słowem nie naprawię tylu przepitych lat. Żal mi było mojej żony, to dobra dziewczyna. Bardzo ją kocham, bardzo mi na niej zależy. Ślub z alkoholem, który wziąłem również bardzo dawno temu, był - jak się okazuje - trwalszy od tego kościelnego z żoną.
Chciałbym odzyskać zaufanie moich dziewczyn. Decyzję o terapii podjąłem w momencie, gdy mój organizm był skrajnie wyczerpany. Bezsenność, brak apetytu spowodowały, że bez picia słaniałem się na nogach, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że walczyłem do końca. Któregoś dnia żona zaproponowała mi ośrodek w Gorzycach, który ktoś jej polecił. Jeszcze próbowałem sobie i jej wytłumaczyć, że sam wszystko doprowadzę do porządku, ale to były pijane nadzieje. Oczekując na termin przyjazdu do Gorzyc, jeszcze sobie popijałem, ale to moje picie kończyło się na dwóch, trzech piwach.
Organizm miałem tak wyczerpany, że z trudem wchodziłem do domu. Problem alkoholowy mnie przerastał. Nadszedł dzień, w którym wraz z żoną jako towarzyszką podróży znalazłem się w ośrodku z nadziejami, że pomoże mi wyjść z tego obłędu i pozwoli przeżyć kolejne lata w trzeźwości.
Katarzyna Bosowska, Zakuci w kajdany, Wydawnictwo WAM 2010
Skomentuj artykuł