Ale diabłem byłem dobrym, nie?

Ale diabłem byłem dobrym, nie?
I już nie czekam na święta. Kupię se kawałek karpia, usmażę, zjem z chrzanem - i po świętach. Nie mam smaku na nic
Andrzej Kozioł / slo

Jażem był za diobła. Pamiętasz? Nie pamiętam, bo minęło kilka dziesięcioleci i odmieniło się wszystko - dzielnica, miasto, kraj, świat. I myśmy się odmienili - z dzieci, z chłopaków, wyrośliśmy na mężczyzn, aby ze szczytu powoli zacząć się staczać ku starości.

Nie pamiętam, że był za diabła, ale nagle przypominam sobie to „jażem", w którym często „e" przechodziło w „y" i nasza polonistka z podstawówki załamywała ręce: „Jak mówisz? Jak mówisz? Co za Rzym?". Jak? Po tutejszemu. Po ulicznemu. Po placowemu...

Nie pamiętam, że był za diabła, ale diabła, owszem, pamiętam. Czarno-czerwony, z różkami, uwijał się wokół Świętego Mikołaja. W rękach trzymał widły - wielkie i bardzo srebrne.
- Prawdziwe, jak Bogackiego, najprawdziwsze, ino sieje obwijało sreberkiem.

DEON.PL POLECA

Skąd widły? A z obory... Więc wspominamy pół wieś, pól miasto naszego dzieciństwa. Tramwajowe dzwonki mieszały się z porykiwaniem krów, a pastwisko sięgało nieomal Rynku, no, przynajmniej wielkomiejskich Alej...
- A zimnioki przy Kraszewskiego pamiętosz?

Jeszcze jak! Starannie okopane, latem fioletowiały drobnymi kwiatkami, a jesienią ktoś je staranie wykopywał motyką - i do worków, i do piwnicy. Jeszcze wtedy piwnice pełen były ziemniaków i węgla, jabłek i beczek z kiszoną kapustą. Niekiedy kiszoną kapustę trzymano w kuchni i wtedy całe mieszkanie pachniało kwaśno, kapuścianie. Śmierdziało, prawdę powiedziawszy.

- Co ty! Co ty! Kapucha musi śmierdzieć, takie jej prawa. Ale to samo zdrowie, witaminy- popijesz soku i kaca jakby ręką odjął. I na robaki dobra...

Wracamy do Mikołaja. I do diabła, czyli od niego. I do anioła, też chłopaka, ale po dziewczyńsku, długo i biało ubranego.

- Włosy miał z anielskich włosów, takich jak na drzewko. A raz się upił. Bo Mikołaj lubił se golnąć, a jak który z nas chciał - to go po glacy! Tak było - wódka nie dla gówniarzy...

Anioł niósł latarnię. Za jej kolorowymi szybkami pełga! płomień świecy i na czerwono barwił śnieg. Od Mikołaja, anioła i diabła przeskakujemy od razu do Wigilii, choć to szmat czasu; Mikołaj chodził w noc z piątego na szóstego grudnia, a Wigilia, wiadomo, była dwudziestego czwartego.

- Wisz, cóżem lubił? Jak na drzewku wisiały malinówki.

Wisiały. Na Placu kupowało się jabłka - tak czerwone, że aż fioletowe. I kiedy niosło sieje do domu, pachniały tak, jak mogą pachnieć jabłka w mroźnym powietrzu, odmiennie niż pod koniec lata i jesienią, kiedy owoce jeszcze nasycają się ciepłem słońca. I smakowały, jeszcze jak smakowały, ale wara od nich, bo ich miejscem były zielone gałązki świątecznej jodełki.

- Pamiętosz, jak smakowały? Teraz ni ma jabłek, ino jakieś zagraniczne gówno - jak z fabryki.

Kiedy wgryzłeś się w malinówkę, miąższ tryskał słodkim, pachnącym sokiem. Miąższ był biały niczym śnieg, który obowiązkowo spadał na świętego Mikołaja. Biały, ale przerośnięty różowością, której użyczała jabłku ciemnoczerwona skórka.

Malinówki polerowało się flanelową szmatką, nabierały wtedy połysku równie pięknego jak szklane bańki.
- I cukierki żem lubił. Długie, od Skwirtniańskiego.
Choinkowe cukierki - sprzedawane tylko przed Bożym Narodzeniem, tak jak białe cukrowe baranki i żółte cukrowe kaczuszki sprzedawano tylko przed Wielkanocą. Długie jak ołówki, ale grubsze, przeraźliwie twarde, opakowane były - szczyt elegancji! - podwójnie: w kolorowy staniol i przejrzysty celofan.
- Na piwo by my poszli, ale nie ma gdzie...
Nie ma. Bar już nie istnieje, a nawet kiedy niby trwał, zamieniony w amerykańską knajpę z kolorowymi wódkami, też jakby go nie było. Nie te zapachy, nie ci ludzie. Nawet piwo nie takie samo.
- I budek tyż już ni ma. Rano wszystkie kindry zlatywały się do budki przy Pętli. Wiadomo - piwo z rana jak śmietana.

Nie ma budek - zielonych, drewnianych, szumiących piwem - najlepszym lekarstwem na poranny dygot alkoholików z Dzielnicy. Ci z samego dna tak długo żebrali o kufelek, aż się ulitowała nad nimi szafarka złocistego napoju i skąpo wydzieliła mały kufelek, nawet nie przyzwoitą halbę, ale zaledwie ćwiartkę. Bardziej zasobni w gotówkę budzili monety drzemiące w kieszeniach i, zerkając na dziadów, rzucali przestrogę: „Przyjechali kowboje, każdy płaci za swoje".

- Tak my mówili - potwierdza moje wspomnienia. - I przy piwie, i jak się kupowało ciastka: „Przyjechali kowboje, każdy płaci za swoje".

Ciastka - chrupkie piszingery, chyba trójkątne, chyba z prywatnej wytwórni. I zimne lody, waflowe rożki kipiące różową, słodko-mdłą masą.

- A na Wigilię u nas musowo był żur.

U mnie też. Szło się z butelką, z bańką, na plac i tam, z wielkiej beczki, przekupka nabierała szarawej, pachnącej czosnkiem cieczy. Na Wigilię barszcz musiał być postny - więc nawet jeżeli w domu znalazła się świąteczna szynka, szynkowy wywar nie przydawał wigilijnej zupie wędzonkowej woni.

- Szynka też była musowo. Na co dzień kaszanka, salceson, mortadela, ale na święta szynka.

I wspominamy kupowanie świątecznej szynki. Rodzice wybierali się po nią ceremonialnie, we dwoje, jakby jechali na Stolarską, po nakastlik, po stół, po kuchenny, biało lakierowany kredens. Szynka była szynką, świńskim pośladkiem, dobrze wywędzonym, brunatnym od olchowego i jałowcowego dymu. Z wielką kością, stercząca niczym lufa granatnika. Gotowało się ją starannie, w ogromnym kotle, na malutkim ogniu, żeby perkotała dyskretnie i cicho, bo tylko takie gotowanie zapewniało odpowiednią kruchość. To jednak było później, przed samymi świętami. Wcześniej pojawiały się w domu opłatki.

- Jak je przyniósł Malik - to jużem wiedział, że idą święta.

 

Opłatki, każdy z wytłoczonym obrazkiem, na którym Narodzonemu towarzyszyła Jego Matka i Józef, wsparty na wysokiej lasce, przepasane kolorową, papierową opaską, leżały na honorowym miejscu - za szkłem kredensu. Czekały na Wigilię. I my też czekaliśmy, coraz bardziej niecierpliwi, coraz bardziej podnieceni.

Później pojawiało się w domu drzewko. Jodełka, koniecznie jodełka, bo chociaż droższa od świerczka, nie gubiła tak jak on igieł. Wysychała, ale trwała - do Trzech Króli, nawet do Gromnicznej. Drzewko też się kupowało na Placu. A kiedy przyniosło się je domu, czekało na balkonie na swój wielki dzień. Kto nie miał balkonu, ten wywieszał jodełkę za okno i nagle kamienice zieleniły się, przystrajały odświętnie, też niecierpliwie czekając na Boże Narodzenie.

Z piwnicy należało przynieść krzyżak, drewniany, ogromny. Wyszorować go porządnie, bo przez rok poczerniał od węglowego pyłu. Później - wielkim nożem, małą siekierką - trzeba było ociosać pień drzewka, żeby zmieścił się w krzyżakowym otworze. Na podłogę - już wypastowaną do świątecznego połysku i pachnącą terpentyną - spadały wióry, smoliste, lepkie od żywicy.

- A na górę szedł anioł. Musowo anioł, żaden tam zasrany szpic.

Rzeczywiście, na górę szedł anioł. Papierowy, czyli - jak mówiono w dzielnicy - papierzany. Z rozpostartymi skrzydłami, z prawdziwie anielska twarzą, z papierzanymi blond włosami opadającymi miękkimi falami. Choinkę osadzało się w Wigilię rano i wtedy też stroiło sieją niczym dziewczynę na potańcówkę - w bańki, łańcuchy, cukierki, malinówki, srebrzone i złocone orzechy. Zanim jednak drzewko zostało właściwie wystrojone, trwało oczekiwanie pełne krzątaniny.

- Wisz, strasznie żem lubił, jak się matka sposobiła do świąt. To było tak, jak jest z gorzałą. Postawisz przed sobą kielonek - i patrzysz. Nie sięgasz, chociaż wiesz, że się wódka grzeje. Czekasz, bo jak wypijesz, to jej już nie będzie, nie będziesz miał na co czekać...

Czekanie może być ważniejsze, bardziej ekscytujące od tego, na co czekasz. W spełnieniu zawsze tkwi odrobina smutku, żalu, że już się dokonało, że już było. Kiedy wreszcie dotarł do ciebie zaczytany, przedwojenny egzemplarz powieści Karola Maya, zwlekałeś z otwarciem przetłuszczonych, lepkich od brudu okładek, żeby przedłużyć to, co najważniejsze - czekanie na święto, na wielki dzień.

- Czekałem na Wigilię. Na żur, który smakował, bośmy prawie nic nie jedli cały dzień. Na śledzie, na karpia, na ciasto - piernik, który matka robiła kilka dni wcześniej i chowała pod kluczem, żebyśmy z siostrą nie urwali ani kawałka - bo przecież wigilijny... Pamiętasz mojego starego? Był trunkowy, ale w Wigilię nie pił. No, może wychylał jednego, w kącie, żeby go z obrazów nie widzieli Pan Jezus i Matka Boska.

Pamiętam jego starego, jak w Boże Narodzenie paradował z pojaśniałą, wymytą twarzą, w krawacie widocznym spod specjalnie rozchylonego szalika.

- Musiała być krawatka, jakże inaczej? I gang - marynarka, spodzień tak odprasowany przez matkę, że kantem można się było golić.  A później, po Wigilii, szli na Pasterkę. Ojciec w gangu, matka pełna godności, siostra z wielkimi, czerwonymi wstążkami w puszystych włosach wymykających się spod czapki.

- Było, minęło. Starzy dawno nie żyją, siostra u kangurów, ino ja zostałem. I już nie czekam na święta. Kupię se kawałek karpia, usmażę, zjem z chrzanem - i po świętach. Nie mam smaku na nic. Nawet na wódkę. Popatrz - wszystko inaczej. Ni ma ludzi, ni ma zimnioków przy Kraszewskiego, ni ma krów, nawet starych wariotów ni ma. Są nowi, nie na Placu, nie przy Pętli, ale w telewizorze. Nawet jakbym chciał siano pod obrus, to skąd wezmę. A przecie tyle go było - na wozach, na śniegu...

Rzeczywiście, Plac pachniał sianem. Wzdłuż krawężników stały wozy, konie, otulone kraciastym kocami, zanurzały pyski w workach pełnych obroku. Siano można było wyszarpać pełną garścią, do woli, ale ostrożnie - żeby woźnica, z pozoru drzemiący, nie śmignął batem.

Postaliśmy pół godziny na rogu, w miejscu, w którym kiedyś nic nie było, to znaczy był pusty plac, gdzie przed świętami handlowano drzewkami - pysznymi jodełkami i marnymi świeczkami, handlowano karpiami, które leniwie krążyły w blaszanych wannach. Teraz jest blok, a w ścianie bloku tkwi bankomat.

Pogadaliśmy, umówiliśmy się na po świętach. Na piwo, chociaż już w Dzielnicy nie ma miejsca, w którym po ludzku można się napić piwa.
- Pamiętaj, przyjechali kowboje...
- Jasne, przyjechali kowboje.

A kiedy odchodził, kiedy prawie już zniknął za winkiem, odwrócił się i powiedział:
- Ale diabłem byłem dobrym, nie? - Jasne, lepszego nie było w całej Dzielnicy.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ale diabłem byłem dobrym, nie?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.